Była chłodna noc. Na niebie świeciła droga mleczna.
Pasterze szczelnie owinięci w opończe siedzieli przy ogniskach, gdy jeden spośród nich — leżał wyciągnięty na ziemi, na baranim błamie — mężczyzna o wysokim, pomarszczonym czole, wydatnym nosie, grubych, szerokich wargach i zapadłych policzkach, zarośniętych szczeciniastą, szpakowatą brodą, sterczącą wyzywająco ku przodowi nad żylastą grdyką, tymi słowami przemówił do swoich towarzyszy:
— Za kilka dni zejdziemy w doliny i zapędzimy owce do ciepłych owczarni, albowiem jest już druga połowa miesiąca marcheszwan i lada dzień, skoro tylko wiatr zmieni swój kierunek z północno-wschodniego na zachodni, należy się spodziewać pierwszych błogosławionych deszczów.
Pasterze na znak zgody obojętnie kiwali głowami, jeden z nich żuł z namysłem kawał twardego sera, drugi sprawnymi palcami przyszywał rzemyk do sandała, trzeci, siedzący obok niego, majstrował przy swoim flecie, a tamten, mały i krępy, o chytrej, zamkniętej twarzy, stał oparty na lasce przy ogrodzeniu, za którym spoczywała gromada zbitych z sobą owiec i jagniąt. Przy ognisku leżały dwa kudłate psy i położywszy pyski na wysuniętych przed siebie łapach, udawały, że śpią, ale drżenie ich nozdrzy i niespokojny ruch małżowin zdradzały nieustanną i natężoną czujność. Ów pasterz o szczeciniastej brodzie podniósł się z ziemi, dorzucił kilka gałęzi do ogniska, po czym mrucząc modlitwę uczynił palcem w powietrzu władczy gest, a pasterze w mig zrozumieli jego wymowę, gdyż przerwawszy swoje zajęcia — nawet żujący przestał poruszać szczękami — jeden po drugim, wybierając najdogodniejsze dla siebie miejsca, układali się do snu przy akompaniamencie modlitewnych pomruków, w których dziękowali Elohim za dzień spokojnie przeżyty i błagali Go o cichą i bezpieczną noc dla siebie, owiec i psów. Na straży pozostał Szczeciniasty, opierając się na lasce o żelaznym zakończeniu i grubych sękach. Ponieważ ognisko znów poczęło przygasać, dorzucił do ognia kilka suchych gałęzi, które sycząc szybko się zajęły i wystrzeliły rudym płomieniem. Przykucnął i wyciągnął zziębnięte dłonie nad ogniskiem, ale ruch ten wykonał w sposób tak skupiony, że wydawało się, iż raczej błogosławi ogień, niż ogrzewa nad nim ręce, a może ogrzewał i błogosławił równocześnie, albowiem błogosławiący nie tylko przenosi żar swojego serca na błogosławionego, ale i sam ogrzewa się nad tym, którego błogosławi. W zamierzeniach Pańskich różność środków często prowadzi do jedności skutków. Szczeciniasty podniósł się i zamierzał udać się na obchód zagrody, gdy wtem usłyszał w ciemnościach czyjeś kroki i ujrzał, jak dwa kudłate psy, zamiast z wściekłym ujadaniem rzucić się w kierunku, skąd dochodził odgłos kroków, potulnie czołgały się po ziemi, służalczo wpatrzone fosforyzującymi ślepiami w gęsty mrok nocy.
— Niech będzie błogosławiony Elohim, Pan Zastępów — Szczeciniasty usłyszał głos i ujrzał obok siebie postać pasterza, odzianego jak on w długi płaszcz, w sandałach na nogach, z sękatym kijem w ręce, i gdyby nie wyraz jego przezroczystej twarzy, świadczącej o oddawaniu się zajęciom bardziej uduchowionym niż uganianie się za szakalami i wyrób owczego sera, byłby przekonany, że jest to pasterz z jakiejś bliższej lub dalszej okolicy, wypasający owce na sąsiednich pastwiskach. Blask od ogniska padł na twarz nieznajomego. Szczeciniasty nie znał go, chociaż wszyscy pasterze z gór judejskich znali się wzajemnie, więc był już skłonny przypuścić, że mąż ów z niewiadomych powodów przebrał się za pasterza — należało zatem działać ostrożnie i zająć wobec niego postawę obronno-wyczekującą — ale tej rzekomej maskaradzie przeczyło typowe dla pasterzy zachowanie się gościa, jego szerokie gesty, długie kroki, strój doskonale przylegający do jego postaci i bijący od niego ostry zapach owczej wełny — to było chyba najbardziej uspokajające — który świadczył o pasterskim zawodzie przybysza.
— Pan z tobą — odrzekł ostrożnie Szczeciniasty, który ku swej wielkiej zazdrości zauważył, że psy z jawną czułością i swobodą łaszą się do obcego męża.
— Skąd znasz nasze psy? — spytał zaczepnie, a ponieważ postanowił szybko rozprawić się z nieznajomym, dodał: — Skąd się tu wziąłeś? Czego szukasz?
— Ciebie szukam i twoich towarzyszy — odrzekł spokojnie przybysz.
— Czego chcesz?
— Obudź towarzyszy — odrzekł łagodnie.
— Czy ty jesteś panem moim, że mi rozkazujesz?
— Obudź towarzyszy — powtórzył nieznajomy, ale tym razem tonem rozkazującym.
Szczeciniasty silniej ścisnął kij w garści, ale opanował swoją porywczość, gdyż zwyciężyło w nim poczucie gościnności, więc zrezygnował z dalszych pytań i począł budzić pasterzy. Przecierali oczy, ziewali, niechętnie podnosili się z ziemi i przerzucali wzrok z nieznajomego na Szczeciniastego, to znów ze Szczeciniastego na nieznajomego, i byli już gotowi łajać natręta, gdy nagle usłyszeli muzykę tak piękną i przejmującą, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie słyszeli, chociaż sami grali na fletach i śpiewali psalmy na chwałę Elohim i pieśni na chwałę życia pasterskiego. Zdawało się im, że z ich wnętrz, z kamieni i drzew, psów i owiec wychodzi pobożna melodia i wypełnia sobą cały świat. Odróżniali z niezwykłą dokładnością każdą melodię z osobna, melodię kamieni i melodię drzew, i melodię owiec, psów i gór, a przede wszystkim melodię, której źródłem byli oni sami. Wprawdzie dokładnie nie rozumieli jej sensu i przeznaczenia, czuli jednak, że jest ona zapowiedzią owiec, na których będzie rosła wełna o podwójnej długości, i mleka, z którego wyrabiać będą potrójną ilość sera, zwłaszcza że przez wzrastającą nawałnicę muzyki dochodził do nich śpiew o chwale Elohim na wysokościach i o błogosławionym pokoju na ziemi.
A ponieważ wbrew pozorom i powszechnej opinii byli bogobojni i uważali się za ludzi dobrej woli, uwierzyli, że będą w pełni korzystać z dobrodziejstw Bożej zapowiedzi. Ale gdyby mieli własnymi słowami opowiedzieć wszystko, co słyszeli w owej muzyce — szybko nabrali przekonania, że powinni o owym zdarzeniu opowiadać ludziom — przyszłoby im to z wielkim trudem i na pewno nie umieliby tego jasno sformułować. Składało się na to wiele przyczyn. Byli ludźmi nieuczonymi, synami ziemi, am haarecami, prostakami. Ale to nie była jedyna trudność. Nawet gdyby umieli opowiedzieć sens usłyszanej muzyki, ich świadectwo nie miałoby wielkiego znaczenia, gdyż większość spośród Izraela uważała ich za złodziei, za ludzi gwałtownych, nieokrzesanych, skorych do burd i bijatyk. Ta opinia, może krzywdząca, a może słuszna — trudno to dzisiaj ustalić — miała swoje źródło w szczególnym sposobie ich życia. Żyjąc wśród dzikich gór, w ciągłych utarczkach z hienami, szakalami i wilkami, i ze złodziejami bydła, wyrobili w sobie twardość charakteru i zachowanie niezbyt gładkie, czupurność, zawadiactwo i nadmierne poczucie nieokiełznanej swobody. Ludzie ich się bali. Dlatego niektórzy mędrcy doradzali czcigodnym ojcom rodzin, aby synów nie wychowywali na pasterzy, bo — jak twierdzili — pasterstwo jest zawodem bandyckim, aby w sądach nie powoływali się na ich świadectwo, gdyż zawsze rozmija się ono z prawdą, aby nie kupowali u nich wełny i mleka, gdyż nie wiadomo, czy nie są kradzione. Z drugiej jednak strony pasterz był w świętych księgach symbolem wzniosłości, a król Dawid, który za czasów dzieciństwa wypasał bydło swojego ojca, Iszai Bethlehemity, wyśpiewał natchniony psalm na chwałę tego zawodu i nawet samego Elohim uczynił pasterzem wypasającym sprawiedliwego człowieka na zielonych pastwiskach i prowadzącym go do spokojnej wody. Jak pogodzić te dwa sprzeczne wyobrażenia o pasterskim zawodzie? Może mostem łączącym te sprzeczności była kontemplacja, tak znamienna dla zawodu pasterskiego, ów bezcenny dar, dzięki któremu nawet w najdzikszym i najbardziej nieokrzesanym sercu następuje mądre wyrównanie wartości i ubytków w obliczu Boga, ludzi, gór i dolin.
Gdy muzyka umilkła, pasterze obrzucali się nawzajem pytającymi spojrzeniami, ale pytać głośno nie śmieli. Nieznajomy znikł. Znikł ten, który ich obudził. A on jeden mógłby im udzielić wyjaśnień, co oznaczała muzyka, gdyż każdy z nich po swojemu słyszał ją i rozumiał, więc tym bardziej pragnęli skonfrontować i uzgodnić swoje wrażenia z miarodajną wypowiedzią Budziciela. Zdani na własny rozum starali się odcyfrować jej myśli i po długich wewnętrznych roztrząsaniach, niewolnych od wahań, powątpiewań i niepewności, zrozumieli, że muszą pozostawić owce na łasce losu i psów, co w skrytości ducha uważali za dużą lekkomyślność, i iść przed siebie, iść, nieustannie iść. Ale nie wiedzieli, dokąd mają iść. Wprawdzie majaczyła im się mglista wizja Miasta Dawidowegó — skąd się ona wzięła? Z gestu Budziciela? Z jego spojrzenia? A może z muzyki? — ale Izrael mianem Miasta Dawidowego obdarzał zarówno Jeruszalajim Hakodesz, jak i Bethlehem, więc bezradnie rozglądali się dokoła, nie wiedząc, jaki obrać kierunek drogi, na północ czy na południe. Uwikłani w niepewność, poddali się jednak ufnie swojej niewiedzy i tą niewiedzą kierowani przypuszczali, że dojdą do celu, a ponieważ celem wędrówki w dzikich górach Judei musi być bezpieczna jaskinia, spodziewali się, że dojdą do owej jaskini, do granicy swojej wędrówki, i u tej granicy ujrzą chwałę Elohim w postaci takiej, w jakiej Elohim raczy ją objawić, może w postaci Początku, Zalążka, Istoty bezradnej, dopiero co ukształtowanej, która będzie celem i kresem ich wędrówki i niewiedzy. Padli na ziemię, głowy nakryli rękami i kiwając się nierównomiernie, chaotycznie, jeden przez drugiego zmawiali Hallel, psalm radości, i błogosławili Budzicielowi, który ich zbudził, a zbudził ich przecież po to, aby usłyszeli własnymi uszami muzykę Elohim, a wprawdzie mogli ją równie wyraźnie usłyszeć we śnie, ale na pewno Pan pragnął, aby ją usłyszeli na jawie, albowiem sprawując straż nad owcami nie byli ludźmi snu, ale jawy, byli strażnikami o szeroko otwartych oczach i czujnych uszach, byli ludźmi czuwającymi i czekającymi i dlatego zostali gwałtownie obudzeni przez Budziciela i wyrwani z głębokiego snu, aby usłyszeli na jawie to, co powinni byli usłyszeć ludzie czuwający.
Gdy Szczeciniasty podniósł głowę, a za nim podniosła głowy reszta pasterzy, wkoło panowała zupełna cisza. Byli jak odmienieni. Nic ich nie obchodziły owce ani nie dziwiła postać Budziciela, ani nie zdumiewało ich jego nagłe zniknięcie. Wszystko było jasne, rzeczywiste, zwyczajne, tak jasne i rzeczywiste, że skłonni byli uwierzyć, iż na tę nocną godzinę czekali od początku swojego życia. Bez słowa napełnili dzbany mlekiem, a torby owczym serem i szli w zupełnym milczeniu ku jaskini, która wielokrotnie służyła im za schronienie przed burzą i wiatrem, szli, szli, szli, i już nie zastanawiali się nad pochodzeniem tych znaków, ale przyjmowali je tak, jak je widzieli i słyszeli, albowiem jeżeli zjawienie się Budziciela, zachowanie się psów i cudowna muzyka były złudzeniami, urojeniami i majakami, były to złudzenia, urojenia i majaki błogosławione, nad wyraz cudowne i niezwykle celowe, bo umożliwiały im słuszne i właściwe działanie — pasterze szli, szli, szli — gdyż wskazywały im drogę do jaskini, a złudzenia, urojenia i majaki prowadzące do Prawdy należy traktować nie tylko z pełnym szacunkiem, ale również z pełnym zaufaniem dla ich służebnego sensu, i wówczas trzeba je przyjmować tak, jakby nie były złudzeniami, ale pewnego rodzaju rzeczywistością, rzeczywistością wtórną, a może zastępczą, a może tylko spełniającą funkcję rzeczywistości lub może nawet inną rzeczywistością, po prostu rzeczywistością złudzeń, o której pochodzeniu i istocie — a pasterze szli, szli, szli — mimo wielu badań, wciąż jeszcze niewiele wiemy, nawet wówczas, gdy wiadome są nam wszystkie działające bodźce.
Na niebie świtało. Josef właśnie krzątał się po jaskini, gdy pasterze weszli do wnętrza i pokłoniwszy się nisko Pierworodnemu, Miriam i Josefowi, postawili w kącie dzbany z mlekiem i sery. Podczas gdy Miriam i Josef serdecznie im dziękowali, jeden z pasterzy począł grać na flecie, a towarzysze uśmiechali się, gdyż była to owa melodia, którą słyszeli w górach po obudzeniu się ze snu. A Josef wraz z nimi śpiewał i klaskał w dłonie, i martwił się, że nie może poczęstować gości plecionym chlebem, oliwkami i winem, gdyż nie posiadał ani chleba, ani oliwek, ani wina.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy pasterze znów nisko pokłonili się Pierworodnemu, Miriam i Josefowi i opuścili jaskinię.
Wracając w góry, opowiadali napotkanym przechodniom o tym, co im się przydarzyło tej nocy, ale nikt im nie wierzył, albowiem byli synami ziemi, prostakami, am haarecami.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera