Gdy późnym popołudniem przybyli do Bethlehem położonego na dwóch wzgórzach, przypominających swoim kształtem dwugarbnego wielbłąda, Josef ze wzruszeniem patrzał na dobrze mu znane z czasów dzieciństwa winnice, ogrody i sady oliwne i zachwycał się widokiem lepianek, naocznych świadków jego dziecinnych zabaw i przygód. W rzeczywistości była to nic nieznacząca maleńka mieścina, położona na granicy pustyni i urodzajnych pastwisk, zapadła prowincjonalna dziura, żyjąca już tylko wspomnieniami o bogactwach Boaza i o kłosach Ruth Moabitki, o królewskim pasterzu, wypasającym stada kóz i owiec, a przede wszystkim nieustannie żywą pamięcią o Racheli, przed której grobem o płaskim dachu pobielanym wapnem zatrzymali się po drodze. Wprawdzie ilekroć Jeszurun wybiegał marzeniami i myślami ku przyszłym dniom Mesjasza, zawsze łączył, dzięki przepowiedniom proroków, Jego przyjście i postać z małym miasteczkiem Bethlehem, lecz gdyby kogokolwiek z ludu Izraela spytano, jak sobie wyobraża przyjście na świat Bożego Pomazańca wśród brudnych lepianek, błota i odoru zjełczałych owczych serów, warzonych przez niechlujnych pastuchów, na pewno nie umiałby udzielić jasnej odpowiedzi i byłby raczej skłonny za pomocą bardzo kunsztownej i subtelnej argumentacji upatrywać w ziemskim Bethlehem odległe niebieskie Bethlehem, zawieszone w gwiazdach, niż otwarcie przyznać, że to brzydkie, zaniedbane miasteczko ma być kolebką świętego Pomazańca. Ale Josef, kochający swoje rodzinne strony, jak każdy człowiek zakochany nie chciał widzieć, a może nawet naprawdę nie widział ich szpetoty i z głośnym zachwytem objaśniał niewieście osobliwości miasteczka.
Miriam nie podzielała przesadnego podziwu męża, jednak nie chcąc odbierać mu złudzeń, milczała i tylko od czasu do czasu uśmiechała się, ale nie wiadomo, czy ów uśmiech był odpowiedzią na entuzjazm cieśli, czy też może był odbiciem spokoju, jakiego doznała, gdy leżąc pokornie przed grobowcem Racheli, błagała ją o łaskę szczęśliwego porodu i polecała troskliwej opiece pramatki Owoc swojego żywota, który lada dzień, a może nawet lada godzina miał ujrzeć światło człowieczego życia. Podniosła się z ziemi spłakana i okryta pyłem i wypełniona była mglistą, ale głęboką wspólnotą z Rachelą, a gdy poczęła szukać w sobie przyczyny owego związku i starała się znaleźć jego niewidzialne kiełki, po dłuższej medytacji nad dziejami Jakubowych dni uwagę jej przykuła historia Josefa, który sprzedany przez swoich zuchwałych braci za dwadzieścia srebrników kupcom ismaelskim, nie tylko przebaczył swoim winowajcom, ale potem przygarnął ich do siebie wraz z całym szczepem Jaakowa i ocalił od głodu i cierpienia, dobrem płacąc za okazane mu zło. Wspomnienie o cierpiącym i bezdomnym synu Racheli, tułającym się po świecie, uparcie zespalało się w jej myślach z Mającym Się Narodzić, ale mimo to była spokojna, gdyż w tej nieco zawiłej, a przede wszystkim dla niej samej niezrozumiałej paraleli, snutej z radosną melancholią między odległym życiem patriarchy a przyszłym życiem jej Pierworodnego, pociechą były dla niej dalsze dzieje Josefa niewolnika, który po wielu bolesnych doświadczeniach wyniesiony został wysoko przed obliczem Przedwiecznego i szczęśliwie dożył sędziwego wieku. Ten spokój towarzyszył jej nawet obecnie mimo zgiełku, wrzasku i krzyków, które panowały w miasteczku goszczącym niezliczoną ilość podróżnych przybyłych ze wszystkich stron Izraela.
Josef szybko przestał się zachwycać pięknem rodzinnych stron, gdyż w przypływie troski o zdrowie i bezpieczeństwo Miriam zmiarkował, że niełatwo znajdzie dla niej dogodne miejsce w zajeździe. Z trudem, krok po kroku posuwali się naprzód. Miriam siedziała na ośle, a Josef szedł obok, trzymając go silnie za uzdę, ale zwierzę, czy to będąc z natury znarowione, czy też przestraszone ściskiem i wrzawą — a może Josef po prostu, nie znając natury osła, nie wiedział, jak z nim postępować, pożyczył go bowiem od swoich sąsiadów w Nazarecie — nieustannie przystawało, to znów w nagłym podrywie gnało przed siebie, wśród przekleństw i złorzeczeń potrącanych ludzi, i ciągnęło za sobą Josefa, który uczepiony u uzdy, starał się bezskutecznie okiełznać upartego kłapoucha i krokom jego nadać spokojny bieg. Miriam zmuszona była zsiąść z osła. Przyparci do ściany jakiejś lepianki, bezradnie patrzyli na przewalające się przed nimi kotłowisko ludzi, osłów i mułów objuczonych owocami i na smukłe wielbłądy z pustynną dumą dźwigające na sobie kupców i towary, na stragany pełne warzyw, ryb i klatek z różnobarwnym ptactwem. Krzyki poganiaczy wielbłądów mieszały się z zawodzeniem żebraków i wrzaskliwymi łajaniami straży miejskiej, która pragnąc zaprowadzić ład, swoją nieudolnością jeszcze bardziej pomnażała chaos i zamieszanie. Oceniając obiektywnie jej sprawność administracyjną, musimy stwierdzić, że może umiała ona jako tako dać sobie radę z napływem ludności w zwyczajne dni targowe, ale w wyjątkowych okolicznościach, jak na przykład obecne, gdy z dniem targowym zbiegł się spis ludności — należy tu jeszcze dodać codzienny ruch podróżnych na drodze karawanowej prowadzącej z Jerozolimy przez Bethlehem do Micraim — wykazała karygodną niezaradność.
Josef i Miriam, posuwając się powoli wzdłuż opatrznościowej ściany, która chroniła ich jak kamienny wał przed zalewem ciżby, dowlekli się wreszcie do zamkniętej bramy jakiegoś domu. Josef zapukał. W zakratowanym oknie ukazały się czyjeś oczy, ale opryskliwe słowa, które usłyszeli, nie były zbyt pocieszające. Wlekli się więc od jednej bramy do drugiej i prosili o nocleg, ale ponieważ wszędzie odprawiano ich z niczym, a niekiedy nawet ten i ów gospodarz, zniecierpliwiony nieustannym nagabywaniem go przez różnych natrętnych podróżnych dorzucał kilka barwnych przekleństw, Josef wkrótce stracił wszelką nadzieję na bezpieczny nocleg pod dachem. Wprawdzie miał w Bethlehem bliskich i dobrych znajomych, mieszkających po drugiej stronie miasteczka, ale nie mógł się do nich dostać z powodu wciąż rosnącego natłoku, zwłaszcza że biedna Miriam, zmęczona drogą, opadając z sił, już z trudem trzymała się na nogach. Zrezygnowali więc z dalszego szukania noclegu i poddali się bezwolnie fali napierającego tłumu, który ich zaniósł na szeroki plac u wylotu nieznanej im drogi. Było już zupełnie ciemno.
Stanęli przed zajazdem.
Nie ma po co wchodzić do środka — pomyślał Josef. — Na pewno nie będzie w nim ani jednego wolnego miejsca.
Tymczasem ludzie układali się do snu, gdzie kto mógł, na dziedzińcach, na placach, pod ścianami domów, pod drzewami, w ogrodach i sadach. Mąż sprawiedliwy słusznie upierał się, że nie pozwoli brzemiennej niewieście spocząć na nagiej, wilgotnej ziemi w deszczowym miesiącu marcheszwan, a zresztą lada chwila mogły się wypełnić jej dni, a rozwiązanie Owocu nie mogło przecież nastąpić na oczach gapiów, mężczyzn i młodzieży.
Wejdźmy — rzekł Josef bezradnym głosem.
Weszli do gospody. Na dziedzińcu pełnym osłów, mułów i wielbłądów było duszno i ciemno. Pod arkadami zamykającymi w kształcie kwadratu dziedziniec spali na ziemi ludzie otuleni w płaszcze, z głowami na siodłach, które im służyły za wezgłowie. Ciężka woń przepoconych płaszczy i tunik unosiła się w powietrzu. Nocną ciszę mąciło chrapanie śpiących. Ten i ów mówił przez sen, to znów niespokojnie przewracał się z boku na bok. Wiał północno-wschodni wiatr. Od gór ciągnął przejmujący chłód. Spod arkad z głębi ciemności wysunęła się jakaś postać w długim pasterskim płaszczu, z kagankiem w ręce, i szła ku przybyłym.
— Pokój temu domowi — szepnął Josef.
— I wam — odpowiedział stojący przed nimi mąż i podniósłszy w górę ledwo pełgającą lampkę oliwną przyjrzał się uważnie przybyłym nie wyłączając osła, który opuścił wstydliwie głowę i poddał się cierpliwie jego badawczym spojrzeniom.
— Skąd jesteś? — spytał.
— Z Galilei, z Nazarethu — odparł Josef.
— Przyszedłeś się wpisać do ksiąg ludności?
— Tak.
— A ta niewiasta?
— To moja żona — Josef spojrzał błagalnym wzrokiem na męża i wyrzucił z siebie słowa, w których były równocześnie skarga, szloch i niewzruszona wiara w dobroć ludzką:
— Moja żona jest brzemienna...
Patrząc na nieruchomą twarz nieznajomego, można by było przypuszczać, że słowa te nie wywarły na nim żadnego wrażenia, ale gest, jakim zgasił lampkę oliwną, świadczył o jego dyskretnej subtelności, albowiem usłyszawszy to, co usłyszał, i ujrzawszy to, co ujrzał, nie chciał dać poznać Josefowi, że widzi łzy na jego policzkach, a niewieście, że widzi jej brzemienność.
Dobry człowiek — pomyślał Josef, mając w oczach miłosierny ruch jego palców, które życzliwie zamknęły się nad knotem lampy oliwnej.
— Tu, między ludźmi, nie może rodzić — stwierdził rzeczowo mąż.
— Nie może — szepnął jak echo Josef i rozłożył ręce.
— Chodźcie — rzekł.
Wyszli za nim na drogę. Poprowadził ich na przełaj przez ściernisko, przez gaj figowy ku jaskini wykutej w skale. Wykrzesał z krzesiwa iskrę i zapalił lampkę, i postawił ją w głębi groty, na żłobie wmurowanym w skalną ścianę.
— Tu jest słoma. Zróbcie sobie z niej podściółkę. Tu jest nawet jęczmień dla osła. A tutaj — zajrzał do dzbana stojącego w kącie — jest mleko. Pokój wam.
Wyszedł. Josef wybiegł za nim i chciał mu dziękować, ale nieznajomy zniknął w ciemnościach. Josef krzyknął:
— Kim jesteś, panie? Jakie imię twoje?
— Pasterz jestem — usłyszał oddalający się w ciemnościach głos.
Josef wrócił do jaskini i już otworzył usta, by głośno chwalić dobry uczynek nieznajomego pasterza, gdy spostrzegł, że Miriam słania się i powoli osuwa na ziemię. Pospiesznie, nerwowymi ruchami dłoni zgarnął słomę, ściągnął z siebie płaszcz i przykrył niewiastę, po czym pobiegł w głąb jaskini, zakrył twarz dłońmi i odwrócony plecami do rodzącej, drżąc ze strachu i wzruszenia, czekał.
Gdy usłyszał ciche kwilenie Dziecka, runął na ziemię i krzyczał:
— Bądź błogosławiony, Panie, Boże Abrahama, Jicchakai Jaakowa, Boże Izraela! Kodesz! Kodesz! Kodesz! Święty! Święty! Święty!
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera