Szli. Szli strażnicy świątynni, uzbrojeni w krótkie pałki, siepacze Sanhedrynu pod dowództwem Malchusa Nabatejczyka, kilku zaufanych kapłanów, Nahum i garstka służących Kajafy. Spieszyli się. Judzie, który tak wiele razy szedł tą drogą, tym razem zdawało się, że idzie nią po raz pierwszy. Dziwne uczucie. Skąd się wzięło? Drzewa te same, kamienie te same, ziemia ta sama i niebo to samo, a wszystko razem tworzyło dzisiaj odmienną i nigdy dotychczas niespotykaną całość. Juda nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego to, co przedtem znał doskonale, obecnie ma dla niego posmak niesłychanej nadzwyczajności, jakby wywołanej z niebytu za pomocą czarnoksięskiego gestu. Może brało się to stąd, że szedł na czele niecodziennego pochodu, zmierzającego pod górę w nader szczególnym celu, i wskutek tego znalazł się w położeniu całkowicie dla siebie odmiennym, gdyż, jak wiemy, nigdy dotychczas nie szedł na czele, nigdy nikogo nie prowadził, nigdy nie przewodził nikomu i niczemu, nie przeżywał zatem nawet przez drobny ułamek czasu upajających rozkoszy przywódcy. Na czoło pochodu wysunął się mimo woli — na pewno nie dla chęci pustego błyszczenia — szedł szybko, zamyślony, a ponieważ jego myśli były również zamyślone i szybkie, znalazł się nagle przed strażą świątynną, przed Malchusem i Nahumem, i tak idąc na czele zbrojnego oddziału, szedł coraz raźniej i tym swoim raźnym krokiem wyprzedził noc, i wyprzedził gwiazdy i księżyc, wyprzedził wszystko, co ta noc zawiera, i ujrzał się nagle cały w przyszłości, w krainie spełnionych pragnień, w chwale zbawiciela, który uratował Izrael od wysłannika Abadona. Marzeń tych w żadnym wypadku nie należy uważać za owoc wybujałej zarozumiałości, raczej należy w nich upatrywać dowód pokornego poddania się woli Pana, który wybrał biednego Judę na wykonawcę swoich cudownych wyroków. Niezmierzone są możliwości Bożego wybraństwa. Juda był z siebie rad. Tylko jedna myśl zatruwała jego podniosłe samopoczucie. Gdyby nie ona, uważałby przeżycia tej nocy za najwyższy szczyt swoich uniesień. Cóż robić? We wszystkim, co jest radosne, musi tkwić ziarenko goryczy. Nic nie może być radosne, aby było w pełni radosne. Kolec jest nieodstępnym towarzyszem spełnionych marzeń. Po co Kajafa żądał od niego złożenia pocałunku na policzku Jeszuy ben Josef? Po co ten znak wyobrażający pieczęć prawdy? Jakby nie mogło się bez niego obejść. Jakby nie wystarczało zwyczajne wskazanie palcem: Oto ten. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Jeszuą ben Josef i ruch palca, którym cudownie uzdrowiony mąż wskazał faryzeuszom swojego uzdrowiciela. Wzdrygnął się. To był początek jego błędnej drogi. Któż by pomyślał, że tym samym gestem, tylko inaczej wyrażonym — za pomocą wskazującego i pieczętującego pocałunku — zakończy swoją wędrówkę po krzywych ścieżkach?
Weszli na łączkę. Strażnicy podnieśli wysoko pochodnie. Płomienie trzepotały jak złowione lisy, usiłujące bezskutecznie uwolnić się z sideł łowców. Pod jaskinią ujrzeli gromadkę zbitą dokoła Męża wysokiego wzrostu. Juda spostrzegł, że Jezus jest bardzo spokojny w przeciwieństwie do apostołów. Blask pochodni niezwykle wyraźnie podkreślał ich spojrzenia i ruchy i równocześnie wydobywał z nich na wierzch drżącą bezsilność wobec zbliżającego się tłumu, złożonego z świątynnych i arcykapłańskich strażników i gawiedzi — a byli nią domownicy Kajafy, jego służący, kucharki, niewiasty czeladne, stróże nocni — która, chciwa widowiska, szła za niezwykłym orszakiem, a teraz z nieukrywanym napięciem czekała na dalszy rozwój wypadków.
Juda usłyszał nad sobą gruby głos Malchusa, mówiący do niego z ciemności:
— Który z nich jest Jeszuą ben Josef?
— Ten, którego pocałuję. Wtedy go schwytajcie i prowadźcie ostrożnie — szeptem powiedział Juda.
Palcami targał końce brody. Dlaczego powiedział, żeby go prowadzili ostrożnie? Człowiek obchodzi się ostrożnie z bezcenną wartością. Ze złotym kielichem, z naszyjnikiem z drogocennych kamieni, z szatą z adamaszku, z naramiennikiem z kości słoniowej, z diademem wysadzanym perłami, ze świętymi Zwojami. Jeszua ben Josef nie był ani złotym kielichem, ani naszyjnikiem z drogocennych kamieni, ani szatą z drogocennych kamieni, ani szatą z adamaszku, ani naramiennikiem z kości słoniowej, ani diademem wysadzanym perłami, ani tym bardziej świętym Zwojem. Więc dlaczego powiedział, żeby się z Jeszuą obchodzono ostrożnie? Coraz gwałtowniej targał brodę. Zniecierpliwiony Malchus, szarpnąwszy go za rękaw, pchnął w pełne światło pochodni w kierunku apostołów. Posuwał się przed siebie z biernością kamienia rzuconego ręką sprawnego procarza. Obojętne mu było, czyj rozkaz uruchomił jego zwiotczałe mięśnie. Zdawało mu się, że Jeszua ben Josef przyciąga go z taką siłą, że gdyby nawet chciał przystanąć i cofnąć się, nie mógłby tego uczynić. Zmierzał przed siebie, ku Rabbiemu, przyciągany jego mocą, szedł ku niemu z takim samym uporem i nakazem w sercu jak ongi, gdy po długim szukaniu wreszcie go spotkał na dziedzińcu świątynnym. Zbliżył się do Jezusa i rzekł:
— Pokój tobie, Rabbi...
Spojrzeli sobie w oczy tak samo jak za pierwszym razem.
„Wreszcie” — pomyślał Jezus.
„Wreszcie” — pomyślał Juda, zamknął oczy i pochylił się ku Rabbiemu. Poczuł zapach jego skóry, zalatującej cierpkimi ziołami. Dotknął wargami Jezusowego policzka, który był zimny jak lód. Tak zimny, że Juda poczuł, jak krew ścina się w jego wargach. Cofnął się. A może nie była to pieczęć prawdy, lecz kłamstwa? Strząsnął z siebie tę myśl, jak znarowiony muł strząsa niewygodnego jeźdźca. Otworzył oczy. Ujrzał boleśnie uśmiechniętą twarz Rabbiego i wyciągnięte dłonie, które z wolna zbliżały się ku niemu, jakby chciały w ojcowskim uścisku zamknąć jego skołataną, nieszczęśliwą głowę.
Jezus rzekł:
— Przyjacielu, po co przyszedłeś?
Dlaczego nie zagrzmiał jego głos? Dlaczego nie zaryczały jego usta? Dlaczego nie zapaliły się błyskawice między jego zębami? Dlaczego nie cisnął na niego klątwy? Zamiast gniewu i gwałtowności ujrzał w jego twarzy współczucie lekarza, usiłującego pocieszyć ciężko chorego człowieka. Nazwał go przyjacielem. Nazwał go tak, jak nikt nigdy dotychczas go nie nazwał. Nazwał go pięknym słowem, tym samym, którym Jahwe określił swoje uczucie dla umiłowanego praojca Abrahama. Czy może istnieć czulsze słowo? Łagodniejsze słowo? Serdeczniejsze? O, ileż już lat czekał na to jedno jedyne słowo. Ileż razy szukał go w ludziach, w ich sercach, w ich ustach, w ich spojrzeniu i ani razu go nie znalazł. I teraz usłyszał to słowo z ust człowieka, którego nienawidził. Czy nienawidził? A na domiar wszystkiego ten gest rozłożonych rąk, ten miłosierny gest, pełen troski o los niewiernego ucznia! O, wydrzeć z oczu ten obraz wyciągniętych dłoni i ich łagodnych i czułych ruchów, podkreślających ze straszliwą wyrazistością wyznanie o przyjaźni, wymazać ich przebaczającą wymowę, zniszczyć ją, wypalić! Niech sczeźnie! Niech się rozpłynie jak wiatr! Zachwiał się. Ktoś go podtrzymał za ramię. Usłyszał pytający szept:
— Judo ben Symeon, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego?
Judzie pociemniało w oczach. Serce jego zatrzepotało. Skoczyło mu do gardła. Chciał krzyczeć, że tak! Że wydaje go w ręce Sanhedrynu! Bo jest fałszywym prorokiem! Zwodzicielem! Mężem wiodącym lud na pokuszenie! Że musi go wydać, ponieważ żąda tego Elohim! Że on, Juda ben Symeon z Kerijoth, jest Jego narzędziem! Jego głosem! Głosicielem wyroku! Że nie może się oprzeć woli Pana, bo któż mógłby się oprzeć Jego woli?! Że on sam, robak, słoma na wietrze, nie jest winien tego, co czyni! Że mu to kazał uczynić Elohim! Że wybrał go i uczynił mężem krwi! On, El, El Haj, El Szaddaj! On! On! On! Wezbrało w nim wilcze wycie przeciw temu wybraństwu, jakie mu Pan narzucił i — zamarło. Usłyszał za sobą czyjeś kroki. Silna dłoń odepchnęła go na bok. Zatoczył się pod drzewo.
Jezus spytał:
— Kogo szukacie?
Malchus odpowiedział:
— Jeszuy ben Josef z Nazarethu.
Jezus odrzekł:
— Ja nim jestem.
Malchus cofnął się nieco i badawczo przyglądał się Jezusowi, który zdziwiony zachowaniem się Nabatejczyka, zwrócił się do strażników i powtórzył swoje pytanie:
— Kogo szukacie?
Wówczas Nahum z wrodzoną sumiennością dobrego urzędnika, lubiącego drobiazgowo i dokładnie wykonywać służbowe obowiązki, wysunął się przed Malchusa i odpowiedział, akcentując każde słowo:
— Jeszuy ben Josef z Nazarethu.
A na to Jezus:
— Powiedziałem wam, że ja nim jestem. Jeżeli więc mnie szukacie, pozwólcie odejść moim towarzyszom.
Apostołowie, którzy tymczasem stanęli półkolem za Jezusem, usłyszawszy te słowa, rozsypali się w nieładzie i cofnęli się w głąb mroku, poza zasięg światła padającego od pochodni, i tylko Kefas — prawą dłoń położył na lewym biodrze, a lewą nieco rozluźnił pas spinający tunikę — nie odstąpił od boku Rabbiego.
— Związać go! — krzyknął Malchus. Stał na szeroko rozstawionych nogach i prawą ręką uzbrojoną w pałkę wskazywał na Jezusa.
Kilku strażników Sanhedrynu rzuciło się między Jezusa a Kefasa i odepchnąwszy go, chwyciło Rabbiego za ręce, a Malchus błyskawicznym ruchem związał je w przegubach powrozem, przytrzymując jego końce w zaciśniętych dłoniach. Mocny podmuch wiatru zakołysał pochodniami. Kilka z nich zgasło. Kefas poderwał się jak żbik. Skoczył, pięścią obalił strażnika i krzyknął:
— Chyba uderzę mieczem, Panie!
Wyciągnął spod tuniki krótki miecz i runął na Malchusa. Stal błysnęła w powietrzu. Cios był wymierzony w głowę, ale Malchus wypuściwszy z rąk koniec powroza, w porę zdołał odskoczyć, jednak spadające nań ostrze zadrasnęło jego skroń, obsunęło się ku dołowi i obcięło napastnikowi małżowinę uszną. Nabatejczyk zwalił się na ziemię. Wył. Krew obfitym strumieniem tryskała z rany, zalewając tunikę. Strażnicy skoczyli na ratunek.
Twarz Jezusa stała się gniewna. Podniósł związane ręce i potrząsając nimi krzyknął:
— Schowaj swój miecz do pochwy! Wszyscy, którzy mieczem walczą, od miecza giną! Czy sądzisz, że nie mógłbym teraz prosić mojego Ojca, a On wystawiłby mi więcej niż dwanaście legionów aniołów?! Czy wypełniłyby się wtedy słowa Pisma Świętego, które mówią o tym, co się musi stać?!
A zwróciwszy się do strażników i kapłanów zawołał:
— Wyszliście jak na zbójcę z mieczami i kijami, aby mnie uwięzić? Siadywałem w Świątyni i nauczałem, ale nie pojmaliście mnie! Wiedzcie, że stało się to dlatego, aby w oznaczonym czasie i miejscu wypełniły się pisma proroków! Teraz przyszła godzina wasza i moc ciemności!
W zamieszaniu i wrzawie niewielu słyszało te słowa. Nahum, pochylony nad jęczącym Malchusem, chustą zdjętą z jego głowy próbował zatamować krew i obandażować ranę, przy czym przekleństwami obrzucał ukrytych w ciemnościach apostołów.
— Kto go zranił?! — ryknął. — Który z tych am haareców ośmielił się podnieść rękę na sługę arcykapłana?!
Gdy mu odpowiedziała martwa cisza, wbił spojrzenie w mrok oliwnego gaju, gdzie między drzewami migotały niewyraźne postacie, i krzyknął do strażników:
— Uwięzić mi tych synów Beliala!
Kilku strażników z podniesionymi pałkami skoczyło w głąb gaju. Przed nimi uciekały spłoszone cienie, które rozbiegły się w kilku kierunkach i wkrótce zniknęły w nocnych ciemnościach, pozostawiając za sobą trzask łamanych gałęzi i szelest drobnych kamyków, obsuwających się po stromej ścieżce. Serca łomotały w piersiach apostołów, strach usiadł na ich karkach, a lotne nogi sadziły przez kamienie, wądoły, płoty i rowy. Część spośród pierzchających uciekała w kierunku Bethfage, a reszta z początku pięła się prostopadle pod górę, a potem dla zmylenia pogoni zatoczyła łuk i na przełaj przez pagórki gnała ku wylotowi doliny, ku Wzgórzom Zgorszenia.
Nahum nie czekał na powrót strażników, którzy ścigali apostołów. Było już późno. Należało się spieszyć. Słudzy arcykapłana pod dowództwem Nahuma otoczyli Jezusa. Za nimi stanęli strażnicy świątynni i kapłani. Na samym końcu w gromadzie gapiów wlókł się Juda z Kerijoth, który gorąco pragnął, aby wreszcie skończyło się jego uczestnictwo w tym nocnym zdarzeniu. Chciał jeszcze tylko otrzymać od kapłanów trzydzieści srebrników. Wtedy skończy się jego udział w sprawie Jeszuy ben Josef. Będzie mógł odejść i znowu żyć własnym życiem, sprawiedliwym i spokojnym.
Pochód ruszył.
Zstępowali szybko ze wzgórza, a gdy znaleźli się w dolinie Cedronu, przecięli ją i poczęli się piąć po jej przeciwległym stoku, ku Bramie Źródlanej. Jezus wiedział, dokąd Go prowadzą. Wszyscy Go opuścili. Pozostał sam. Opuszczony i samotny trwał w dziele swoich palców i swojego natchnienia, w ciele ludzkim, w sieci własnoręcznie przez siebie utkanej, w którą sam się złowił, i czekał na swojego wroga „na pełzającą Nicość, zachłannie zbliżającą się ku Niemu, ku Drzewu Poznania, będącemu, jak głosi wieść przekazywana z pokolenia w pokolenie — nie drzewem, lecz wiecznie zielonolistnym, owocującym i nietykalnym Człowiekiem, rosnącym w samym środku Gan Eden.
Strażnicy szli w ciszy i skupieniu i ostrożnie — według życzenia Judy z Kerijoth — prowadzili Jezusa, znali bowiem wartość męża, którego uwięzili. Nie należy z tego wnioskować, że wierzyli w jego naukę lub że byli zadowoleni z uczestnictwa w tej ponurej przygodzie. Radzi byliby jak najszybciej pozbyć się uciążliwego ciężaru i oddać go, całego i zdrowego, w ręce arcykapłana, bo nic przecież nie wiadomo, co się jeszcze może przydarzyć po drodze, zwłaszcza że — jak słusznie przewidywali — ścigającym strażnikom nie udało się pojmać uczniów, którzy mogli wpaść na szaleńczy pomysł odbicia więźnia, a wtedy któż może ręczyć w bitewnym zamieszaniu za życie Galilejczyka? A im samym również może grozić niebezpieczeństwo ze strony zwodziciela, bo przecież odgrażał się, że jeśli tylko zechce, może poprosić Elohim o pomoc, a wtedy przyśle On zastępy aniołów, które ich zetrą na pył. Elohim? Zastępy aniołów? A jeżeli to nie jest Elohim? A jeżeli są to zastępy aniołów ciemności? Mało to cudów z pomocą Beliala zdziałał galilejski rabbi? Najstraszniejsze byłoby, gdyby rzeczywiście sam Elohim wmieszał się w tę sprawę, a wówczas... Usłyszeli za sobą krzyki. Zatrzymali się. Czyżby stało się to, co przewidywali? Nahum skoczył między tłum.
— Ten chłystek włóczy się za nami! Zapewne jest jednym z jego tchórzliwych uczniów! — wołali.
— Kim jesteś?! — krzyknął Nahum i rzucił się na chłopca owiniętego w prześcieradło.
Napadnięty nagłym ruchem strząsnął z siebie przewiewne okrycie i nagi począł uciekać, pozostawiając w rękach zdumionego Nahuma prześcieradło białe jak księżycowa smuga światła.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera