Ucieczka do Micraim

Wypadki potoczyły się teraz szybko i rozgrywały się we śnie i na jawie, a sen i jawa z osobna i razem były na równi rzeczywiste i przekonywające. Zaraz następnego ranka, po niespodziewanych odwiedzinach magów i po nie mniej niespodziewanym ich odjeździe, Josef tak rzekł do Miriam:
— Niechaj żona moja nachyli uszu i uważnie słucha, co powiem. Wydaje mi się, że złoto, mirrę i kadzidło, otrzymane w darze od trzech nieznanych mężów, którzy równie dobrze mogli być ludźmi, jak aniołami, ale na pewno byli wysłannikami Pana — powinienem sprzedać, a za pieniądze uzyskane ze sprzedaży kupić Dziecku pieluchy i ciepłą chustę, a niewieście skórzane sandały, piękną suknię i płaszcz gruby z sierści wielbłądziej, gdyż zima jest dżdżysta i chłodna. Poza tym powinienem odesłać naszym sąsiadom do Nazarethu pożyczonego od nich osła. Weźmie go z sobą sandalnik Eliezer, który przed nowiem wyrusza z towarem z Bethlehem do Galilei i chętnie podejmie się tego niewdzięcznego zadania. Podkreślam, niewdzięcznego, gdyż pożyczony osioł jest zwierzęciem upartym, samowolnym i kapryśnym, i dlatego na pewno będzie w drodze dla sandalnika powodem wielu zmartwień i niewygód, więc z tym większą wdzięcznością należy ocenić jego dobroć i uprzejmość. Kupimy więc na własność dwa spokojne i rozważne osły, jednego dla ciebie, niewiasto, drugiego dla mnie, abyśmy już więcej nie musieli jeździć na pożyczonych, kapryśnych i samowolnych osłach, których charakteru i nawyków nie znamy.

A na to odrzekła Miriam:
— Mój pan mówi rozsądnie, przeto niechaj wykona swój zamiar, ale wykonując go, niechaj pamięta o sandałach dla siebie, o płaszczu i o nowej tunice, może białej, albowiem jest młody i wysoki, a młodym i wysokim jest do twarzy w białych tunikach z lśniącego lnu.

Tu Miriam uśmiechnęła się, a ponieważ Josef kochał uśmiech swojej żony, przytwierdził jej słowom, ale wolałby, zamiast kupować dla siebie sandały i tunikę z lśniącego lnu, zachować pieniądze w mieszku za pasem, nie przez skąpstwo — nigdy skąpy nie był — lecz z rozsądku, który mu mówił, że w niespokojnych czasach dobrze jest mieć nieco pieniędzy odłożonych na czarną godzinę, co zresztą wkrótce okazało się nader przewidujące i mądre — zwłaszcza jeżeli jest się głową rodziny i odpowiedzialnym za los Dziecka i niewiasty. Poza tym jak długo nosił pieniądze za pasem, uważał, że należą one do Dziecka i Miriam, a on jest tylko zawiadowcą ich majętności, ale jeżeli za te same pieniądze zakupi dla siebie sandały, płaszcz i tunikę, pomnożą one jego osobiste posiadanie, co mu się wydawało, jako mężowi sprawiedliwemu, bardzo niesprawiedliwe i prawie grzeszne. Dlatego gdy poszli na targ i kupili parę dorodnych osłów o popielatej sierści ze srebrnym odcieniem, pieluchy i chustę dla Dziecka, a sandały, szmaragdową suknię i gruby płaszcz dla Miriam, i rozglądając się po straganach szukali męskiej tuniki z lśniącego lnu, Josef niby od niechcenia zaproponował odłożenie do jutra kupna przeznaczonych dla siebie rzeczy i był bardzo zadowolony, że niewiasta, nie domyślając się niewinnego podstępu, przystała na jego propozycję i wróciła wraz z nim do domu. Josef wprawdzie był pewien, że Miriam nie zapomni o jego sandałach, płaszczu i białej tunice i jutro wczesnym rankiem znowu wyruszą na targ, i tym razem na pewno mąż sprawiedliwy wbrew swej woli wzbogaci się o jedną parę sandałów i jedną szatę — w sumie będzie więc właścicielem dwóch par sandałów i dwóch tunik — ale obecnie, gdy kładł się spać i wysoko na głowę naciągnął swą wiatrem podszytą opończę, pocieszał się myślą, że to grzeszne pomnożenie jego dóbr doczesnych zostało odłożone o jeden dzień, a zwłoka ta była dla jego stroskanego serca nie lada pocieszeniem.

Usnął. Obudziły go zmieszane głosy. Leżał z otwartymi oczami, nie wiedząc, skąd dochodzi owa wrzawa, czy z sąsiedniego domu, czy z dziedzińca, czy z ulicy. Z początku wydawało mu się, że jest to tylko kłótnia spóźnionych przechodniów lub awanturujących się włóczęgów, ustokrotniona przez nocną ciszę, która, jak wiadomo, pogłębia każdy głos, rozbija go na poszczególne dźwięki, i to, co za dnia brzmi jak miauczenie kota, wydaje się w nocy rykiem lwa. Ale szybko zmiarkował, że głosy, które słyszy, są głosami lamentu i rozpaczy. Zerwał się, wybiegł na taras domu i ujrzał w dole uciekające kobiety z niemowlętami na rękach i uganiających za nimi herodiańskich pachołków. Było to istne polowanie, odbywające się według wzorowych zasad nagonki i osaczenia. Gdy matki pędzone pięściami, przekleństwami i wyzwiskami gorliwych naganiaczy w szaleńczym kluczeniu wśród uliczek miasteczka wpadały w popłochu na plac targowy, zza domów wyskakiwali zbrojni siepacze i z rąk krzyczących niewiast wyrywali niemowlęta, i uśmiercali je włócznią lub uderzeniem główki o kamień, lub jednym sprawnym cięciem krótkiego noża podrzynali im gardła jak ofiarnym jagniętom. Josef chciał zbiec na ulicę i krzyczeć o pomoc, ale jego nogi wrosły w ziemię, a głos zamarł w gardle. Nie mogąc poruszyć się ani wydać z siebie głosu, stał niemy i bezradny i nie dając wiary temu, co widzi, z przerażeniem patrzał na obłąkane boleścią matki i martwe ciała niemowląt o przebitych piersiach, poderżniętych gardłach i roztrzaskanych czaszkach. Krew płynąca drogą, nieustannie przybierając, szumiała jak strumień, rwała jak potok i wreszcie rozlała się szeroką rzeką. Spiętrzona i zbałwaniona pochłaniała w swoich spienionych nurtach zbrodniarzy i ich ofiary i tylko na jej powierzchni sprawne oko mogło dostrzec — była księżycowa noc — wyciągnięte dłonie matek i martwe ciała niemowląt, niesione wartkim prądem krwi. Powierzchnia rzeki wciąż się podnosząc (skąd tyle krwi bierze się w kilkunastu niewiniątkach? — pomyślał Josef) sięgała już do połowy wysokości domów i wznosiła się coraz wyżej i wyżej, ku terasie, na której stał mąż sprawiedliwy. Cofnął się.

Jego uwagę przykuło niezwykle zjawisko. Rzeka, osiągnąwszy wysokość terasy, nie tylko nie zalatywała mdłym zapachem, tak znamiennym dla rozlanej krwi, ale uspokoiła się, a jej fale o kolorze i woni dojrzałych róż łagodnie podpłynęły do jego stóp i Josef usłyszał głos, dobywający się z głębi krwi, który zawodząc mówił:
— Wstań i weź Dziecię i matkę Jego, i uchodź do Micraim, a pozostań tam, aż ci oznajmię, albowiem stanie się, że Herod szukać będzie Dziecięcia, aby Je zgładzić.
Tak mówiła krew, a Josef, obudziwszy się, zrozumiał, że to nie była ślepa jawa, ale widzący sen. Zerwawszy się na równe nogi — była jeszcze noc — potrącając sprzęty i potykając się o nie, po omacku dopadł maty, na której spała Miriam z Dzieckiem, i gwałtownie potrząsnął śpiącą, i stłumionym głosem szeptał jej do ucha:

— Miriam... Miriam... zbudź się... zbudź się... Wstań... Musimy uciekać... uciekać...
Niewiasta z trudem otworzyła zaspane oczy i jeszcze cała obezwładniona snem, nieświadoma tego, co się dokoła niej dzieje, już chciała obrócić się na drugi bok, aby dalej spać, gdy błagalny i coraz donośniejszy szept męża począł wreszcie przenikać do jej świadomości. Znów otwarła oczy i zaniepokojona jego wzburzeniem i nieskładną mową, zerwała się z maty i szeptem odpowiadając na szept spytała:
— Uciekać?... Dlaczego?... Przed kim?... Co się stało, panie mój?
— Niech żona moja nie pyta — Josef z trudem dyszał — ale niechaj natychmiast owinie Jeszuę w chusty, spakuje odzież w tobołek, a ja osiodłam osły, wory napełnię wodą zmieszaną z octem, wezmę jęczmień dla zwierząt, kij do ręki i wyjedziemy z Bethlehem.
— Dokąd? — spytała Miriam.
Josef po krótkim namyśle wskazał ręką na zachód.

I tak się stało. Już świtało, gdy Miriam z Dzieckiem na rękach i Josef potajemnie opuścili Bethlehem i skierowali się na południe, ku wybrzeżu morskiemu, którędy biegła droga karawanowa, wprawdzie okrężna, ale bezpieczna, do Micraim, gdzie postanowili szukać schronienia przed szaleństwem żołnierzy Heroda. Osły o popielatosrebrnej sierści kroczyły spokojnie i pewnie, a Josef jadąc w tyle modlił się i wciąż wspominał w myślach praojców Abrahama, Jaakowa i jego umiłowanego syna Josefa, którzy przed wiekami tą samą drogą wędrowali do Micraim, i błagał Pana Cebaoth, aby swoje miłosierne spojrzenie utwierdził nad jego rodziną i był jej przewodnikiem wśród piasków pustyni, jak był nim ongi dla wędrujących tą drogą patriarchów. Ponieważ była to droga wydeptana nogami jego przodków, więc chociaż zdążał nią po raz pierwszy, nie wydawała mu się ani obca, ani nie napełniała go lękiem, bo wiedział, że idzie śladami ojców, a przecież na ścieżkach ubitych ich stopami żadnego zła nie może doświadczyć. I niewątpliwie pod natchnieniem patriarchów, których duchową i cielesną obecność czuł obok siebie, przypomniał sobie kupca judejskiego, właściciela plantacji ziołowych, zamieszkałego w Matarii, którym ongi zaopiekował się w Bethlehem podczas jego choroby. Jak wiemy, kupiec ów podarował cieśli bransoletę z kości słoniowej i zapewnił go o swojej wdzięczności, i dodał, że bramy jego domu zawsze stoją przed Josefem otworem. To przypomnienie odległego w czasie zdarzenia podniosło Josefa na duchu i dlatego popędził osła, i zrównawszy jego krok z krokiem osła, na którym jechała Miriam, ukradkiem zerknął na przegub jej dłoni i z zadowoleniem stwierdził, że nie zapomniała w pośpiechu o bransolecie z kości słoniowej. W myśli pochwalił zapobiegliwość i przytomność umysłu niewiasty i już widział swoją rodzinę i siebie w gościnnym domu egipskiego Judejczyka, w nieznanej i tajemniczej krainie, która wielokrotnie budząc zmienne uczucia, dobre i złe, uczestniczyła w dziejach jego ludu, a teraz wstępowała w jego życie zapachem ogrodów ziołowych w Matarii. Jak długo pozostaną w Micraim? Głos przelanej niemowlęcej krwi zapowiedział Josefowi, że oznajmi mu czas, w którym będzie mógł powrócić wraz z rodziną do swojej ziemi, ale jego własny głos wewnętrzny utwierdzał go w przekonaniu, że jak długo żyje Herod, tak długo będą musieli pozostać w kraju wygnania.

Ponieważ dotychczas nie miał czasu opowiedzieć niewieście o swoim krwawym śnie, postanowił teraz wtajemniczyć ją w owo widzenie, nie chciał bowiem, aby go podejrzewała o pochopne i nierozważne działanie, przy czym postanowił również w zakończeniu swojego opowiadania wyjawić jej prawdę o niewinnym podstępie i wyrazić zadowolenie, że nie kupił dla siebie sandałów, płaszcza i tuniki, i że dzięki temu przeznaczone na ten cel pieniądze, jakże potrzebne na podróż — i chyba tylko jeden Elohim wie, na jaki długi pobyt w Micraim — spoczywają w jego mieszku za pasem.

Uniósł się nieco w siodle i już miał rozpocząć spowiedź i opowiadanie, gdy z dala ujrzał morze i zatrwożył się z powodu jego wielkości, albowiem wielkie wody są ojczyzną Lewiatana, trzydniowego grobu proroka Jony, i ojczyzną Bożego Pomazańca, który wyjdzie z wody. Urzeczony ogromem żywiołu zapomniał o swoim niewinnym podstępie i zamierzonym opowiadaniu i począł w uniesieniu błogosławić Pana, i wołać do Niego, i błagać, aby wybawił ich z niedoli i utrapienia i poprowadził prostą drogą do bezpiecznego domu.

 

Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera


© 2024 Grupa Uwielbienia Bożego Miłosierdzia. Wszystkie prawa zastrzeżone. Stworzone przez Mega Group