Pokłon trzech magów

Jak słusznie przewidział Herod, wieść o odwiedzinach magów lotem błyskawicy rozniosła się po całej Jerozolimie, ale niemożliwością jest ustalić, który z dworzan wyniósł tę wiadomość z królewskiego pałacu i rozpowszechnił ją po mieście, a już zupełnie nie można odgadnąć, jak to się stało, że wyprzedziła ona powrót magów do gospody. W każdym razie jest pewne, że magów natychmiast po powrocie do zajazdu obsiedli podróżni i „przygodni znajomi, którzy jeszcze rano bali się z nimi rozmawiać i unikali ich jak trędowatych, ale teraz, czując spoczywającą na nich łaskę królewską, okazywali im swoją rozbrajającą serdeczność. Prosili, by z nimi usiedli, wypili kubek wina, a ponieważ nie chcieli bezpośrednio i natarczywie wypytywać o przebieg rozmowy z Herodem, udawali, że ich przede wszystkim ciekawi, co widzieli w pałacu i co jedli i pili. Ale magowie, zmiarkowawszy, że te pytania są tylko źle maskowanym podstępem, milczeli i tym swoim milczeniem, zamiast gasić, jeszcze bardziej rozpalali ciekawość Judejczyków, którzy widząc, i niczego nie wyduszą z dyskretnych cudzoziemców, sami pomiędzy sobą rozpoczęli ożywioną dyskusję o tym, co mogło być tematem rozmów babilońskich mędrców z królem Herodem. I tak zajęci byli swoimi dociekaniami i domysłami, że nawet nie zauważyli, jak podróżni dosiedli wielbłądów i oddalili się we wschodnim kierunku.

Już miało się ku wieczorowi. Szybko zapadły ciemności. Magowie pozostawili za sobą Pałac Hasmonejczyków, lecz zamiast skierować się do Górnego Miasta i wjechać na trakt prowadzący do Bethlehem, najstarszy mag o ostrym profilu i dolnej”
„nieco wysuniętej, skierował wielbłąda ku wschodowi, a za nim posłusznie poczłapały wielbłądy jego towarzyszy.

— Dokąd jedziemy? — spytał młodszy, widząc, że jadą przez Dolne Miasto i kierują się ku Bramie Siloah.
— Pojedziemy okrężną drogą do Bethlehem, aby zmylić czujność Judejczyków, którzy, jak to mogliście łatwo stwierdzić, są tak ciekawi, że mogą nas śledzić, a przecież według królewskiego rozkazu powinniśmy podróżować tajnie i tajnie powrócić do Jerozolimy.

Przy Bramie Gnojnej skręcili ku zachodowi i jechali na przełaj przez Ge Hinom, całkowicie zdani na nieomylny instynkt wielbłądów, stawiających pewnie nogi w gęstych ciemnościach nocy. W miejscu, gdzie się załamuje prosta linia miejskich murów i tworząc wnękę pnie się stromo ku górze, ujrzeli majaczący z dala marmurowy Pałac Heroda, a na jego widok wbili się w dumę, gdyż przypomnieli sobie, że właśnie oni będą pierwszymi ludźmi, którzy złożą hołd Wysłannikowi, a dopiero po nich pokłoni się król, a po królu dopiero arcykapłan i kapłani, a po kapłanach uczeni w Piśmie i lud. Wdzięczni byli Herodowi za jego łaskawą życzliwość, bo mógł przecież z równym prawdopodobieństwem nie zgodzić się na ich podróż do Bethlehem i sam udać się w drogę, i pierwszy złożyć hołd Nowonarodzonemu, ale to, że tego nie uczynił, świadczy o jego szacunku dla cudzoziemskich mędrców, których wyniósł ponad królów, chociaż sam jest królem. Uśmiechali się do tego odkrycia, i spojrzawszy w wygwieżdżone niebo, ujrzeli nad głowami swoich dawnych dobrych znajomych, Jowisza i Saturna, cudownie z sobą połączonych w gwiazdozbiorze Ryb. Ponieważ Ryby były widomym dowodem narodzin Nowonarodzonego, Saturn przemienionym obliczem El Szaddaja, pochylającego się opiekuńczo nad Izraelem, a Jowisz szczęśliwym znakiem ich podróży, magowie niezawodnie zdążali przed siebie, do obranego celu, gdyż czas powstały z tego przychylnego połączenia i wzajemnego przenikania planet, czas wielkiej Wszechświętości, czas Przyjścia, czas Ucieleśnienia, wcielił się w ich niezachwianą wiarę, która wypełniając ich jestestwo, równocześnie ich wyprzedzała, szła przed nimi i wskazywała im właściwą drogę. Jadąc na wielbłądach, pewnie zdążali przed siebie i mieli głębokie przekonanie, że nie mogą zdążać inną drogą, ponieważ tylko jedna prowadzi do Nowonarodzonego, a jest nią droga przez wąskie i brudne uliczki miasteczka, obok nędznych lepianek i kamiennych przymurków. Nie mogli zbłądzić. Ich wiara, wola i nadzieja, cudownie z sobą połączone, tak się z sobą zmieszały i stopiły, że zatarła się wszelka między nimi granica, a potem różnica. Przestały istnieć jako odrębne pojęcia. Wiara była wolą, a wola nadzieją, a nadzieja wiarą. Stały się jednym Pojęciem o nowej i nieznanej dotychczas treści i mocy, niezmąconą Pewnością, bezcielesnym Palcem, nieomylnie wskazującym w nocnych ciemnościach — była już wtedy druga straż nocna — dom, mały dom, położony na krańcu miasteczka, a w tym domu izbę na dachu, skąpo oświetloną płomykiem oliwnej lampy.

Zsiedli z wielbłądów i weszli na piętro.

Zastali Josefa zajętego struganiem kija i ujrzeli Niemowlę śpiące na podwójnie złożonej macie i matkę cerującą mężową tunikę. Nie było w tej scenie nic nadzwyczajnego — był to po prostu obraz wieczornej ciszy, poprzedzającej udanie się rodziny na nocny spoczynek — ale dla magów stało się natychmiast jasne, że tych troje, znajdujących się w czterech ścianach jednej izby, pod jednym dachem, jest początkiem nowego czasu. A ponieważ czas jest odległością człowieka od Elohim, a odległość ta zmniejszyła się teraz do rozmiarów dwóch łokci, dzielących babilońskich przybyszów od Jezusa leżącego na podwójnie złożonej macie, magowie bez słowa uklękli przed Dzieckiem — obudziło się i patrzało na nich czarnymi, ufnymi oczami — pochylili nisko głowy, a najstarszy z nich podniósł oczy ku niebiosom i począł w duszy chwalić Elohim, i ani Miriam, ani Josef nie odgadli, że ów poganin, mędrzec znad Eufratu, niewtajemniczony w świętość Abrahamowego Przymierza, mąż nieobrzezany, w uwielbieniu i pobożności błogosławi Boga Izraela. Po czym młodszy mag, rozwiązawszy tłumok, wyjął z niego dary: kilka sztuk złota, woreczki z mirrą i kadzidłem roztartym na proszek, i ułożył je obok Jezusa.

Miriam i Josef nie mogli zrozumieć, po co nieznani podróżni przybyli do ich domu, kto ich do niego skierował, ani powodu ich iście królewskiej hojności — chcieli zasypać ich pytaniami i ugościć jadłem, napojem i noclegiem, a mąż sprawiedliwy już szukał w myślach kwiecistego porównania, które by było choć cieniem wdzięczności za otrzymane dary, gdy magowie, uprzedzając słowa gospodarza przyłożyli palce do warg na znak milczenia, po czym uklękli przed Dzieckiem, pokłonili się Miriam, Josefa ucałowali w ramię i szybko wyszli. Wtedy dopiero Miriam i Josef uświadomili sobie, że odwiedziny trzech króli — tak ich bowiem nazwali w myślach z powodu ich królewskiej hojności — odbyły się w całkowitym milczeniu, gdyż z ust gości i gospodarzy nie padło ani jedno słowo, i gdyby nie dary, które leżały koło maty, na ziemi, u stóp Dziecka, na pewno by przypuszczali, iż to wszystko, co się wydarzyło w ich izbie, było raczej snem niż rzeczywistością. Dlatego Josef, chcąc się upewnić, że nie śni, dotknął palcami darów leżących na ziemi i przekonał się, że złoto jest złotem, mirra jest mirrą, a kadzidło kadzidłem. I rozłożył ręce, co miało oznaczać, że nie umie wytłumaczyć sobie sensu tych odwiedzin i celu tych hojnych darów.

A tymczasem magowie ruszyli na północ tym samym traktem, którym przybyli do Bethlehem. Ponieważ o poranku zamierzali stanąć z powrotem w Jerozolimie, aby jak najszybciej przynieść Herodowi radosną nowinę o Pożądanym i Znalezionym, coraz gwałtowniej poganiali wielbłądy, jakby się bali, że ktoś ich w tym poselstwie wyprzedzi. Ale im dłużej jechali, tym dłuższa wydawała im się droga. Poczęli się niepokoić. Czyżby zbłądzili? Już powinni dawno dostrzec z dala mury Świętego Miasta, a wciąż jechali wśród pustych wzgórz. Wielbłądy biegły truchtem, a jednak biegły powoli, a biegnąc, jakby stały w miejscu. Ta w nieskończoność ciągnąca się droga głęboko ich zastanowiła, więc szukali przyczyn tego zjawiska z początku w opieszałości wielbłądów, a ponieważ wielbłądy biegły szybko i żwawo, trzej magowie poczęli uważnie śledzić samych siebie, a potem wypadki ostatnich dni i doszli do przekonania, że źródło tej niezwykłej szybko-powolnej podróży kryje się głęboko pod powierzchnią zdarzeń, których byli ostatnio współuczestnikami. Badając je, a zwłaszcza przebieg odwiedzin w królewskim pałacu, poczęli dostrzegać w postępowaniu Heroda, w sposobie jego mówienia, a zwłaszcza w formułowaniu pewnych wypowiedzi skazy i chropowatości, których przedtem nie umieli dostrzec, wsłuchani w jego gładkie i przymilne słowa. Podejrzane również wydawało im się teraz trwożne zachowanie się Judejczyków. Wątpliwości magów pogłębiły się jeszcze bardziej, gdy wymieniwszy między sobą kilka słów, zmiarkowali, że są zgodni w swoich podejrzeniach co do szczerości zamiarów Heroda. Nie mogli zrozumieć swojego lekkomyślnego — tak je teraz określali — postępowania, które kazało im w Jerozolimie ujawnić przed gadatliwymi mieszkańcami cel swej dalekiej podróży i głośno dopytywać się o miejsce narodzin Nowonarodzonego. Swoją niewybaczalną nieostrożnością narazili Go na niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo? Słowo to spadło na nich jak piorun. Dlaczego, chcąc działać dobrze, działali źle? Dlaczego, idąc do Wybranego, musieli obrać okrężną drogę, prowadzącą właśnie przez Pałac Potępionych? Przecież gwiezdny czas, który szedł przed nimi z Jerozolimy do Bethlehem i wskazał im dom Nowonarodzonego, mógł równie dobrze być ich przewodnikiem podczas całej drogi i ochronić ich lub choćby ostrzec przed zetknięciem z Herodem. Na te pytania i sprzeczności nie umieli sobie udzielić jasnej odpowiedzi, ale ponieważ uważali, że w każdym pytaniu znajdują się kiełki odpowiedzi, a w każdej sprzeczności kiełki zgodności, doszli do zgodnego wniosku, który był raczej pociechą niż wnioskiem, że było zrządzeniem nieba, aby Potępiony wskazał im drogę do Wybranego, aby Zło wskazywało im drogę do Dobra, a Nienawiść do Miłości, jak to często w życiu się dzieje ku nieopanowanemu zdumieniu człowieka. Poczęli więc modlić się i w modlitwie swojej polecali Niemowlę Bożej opiece, i im dłużej się modlili, tym większy był ich spokój i tym większa była ich pociecha, i tą pociechą ukołysani, kiwali się na stąpających godnie wielbłądach, i usnęli, a gdy się obudzili, byli już daleko od Jerozolimy, po drugiej stronie Morza Soli, w czarnych górach Moabu.

A jadąc radowali się, że byli wykonawcami woli Pana, który postanowił dla zbudowania Izraela pokazać mu trzech pogańskich poszukiwaczy Prawdy i dlatego ukształtował ich wyprawę i przygodę na modłę żywej hagady, mądrego i wdzięcznego opowiadania z głębokim morałem, i wpisał ją swą niewidzialną ręką w krwawe dzieje Heroda i błogosławione dzieje Dziecka.

 

Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera


© 2024 Grupa Uwielbienia Bożego Miłosierdzia. Wszystkie prawa zastrzeżone. Stworzone przez Mega Group