Słońce już zachodziło, gdy Miriam, zmęczona i okryta kurzem po trzydniowej podróży, odbytej częściowo na ośle, którego jej po drodze użyczył wędrujący do Jerozolimy znajomy Jehojakima, pobożny garncarz, wreszcie weszła między wąskie uliczki Ejn Karem, położonego na zboczach wąwozu wśród rozkwitających o tej porze drzew migdałowych i oliwek. Dziewczęta czerpiące wodę u źródła wskazały jej dom Zecharii i Eliszeby. Odprowadzona wzrokiem gapiących się na nią mieszkańców miasteczka, poszła pod górę w zapadających szybko ciemnościach, krętą ścieżką, obrośniętą drzewami figowymi, do białego domu, stojącego na uboczu pod koronami wiekowych terebintów. Stanęła w drzwiach izby oświetlonej wątłym płomykiem oliwnej lamp.
Za stołem siedział stary mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Powieki miał zamknięte. Pogrążony w półmroku, kołysał się rytmicznie i poruszał wargami, a swoim zewnętrznym wyglądem przypominał praojca Abrahama, przyjaciela Boga, zwłaszcza na tle krajobrazu, który był podobny do tamtego w Mamre. Miriam nie wiedziała, jak wyglądał Abraham i jaki był krajobraz w Mamre, jeżeli więc stwierdziła pewne podobieństwo między Abrahamem a Zecharią i dwoma krajobrazami, było ono raczej jej życzeniem, i to w odwróconej kolejności zdarzeń, czyli że Zecharia powinien wyglądać tak jak Abraham, a krajobraz w Ejn Karem jak krajobraz w Mamre, ale i w ten sposób sformułowane podobieństwo miało swoją głęboką wartość i wymowę, gdyż świadczyło o tchnieniu dostojeństwa, które wypełniło postać Zecharii, a w tych wymiarach obojętne jest, czy życzenie nakładamy na rzeczywistość, czy rzeczywistość na życzenie.
W głębi, w kuchni przylegającej do izby krzątała się wysoka, szczupła niewiasta, która właśnie odwróciła się ku światłu, a wtedy Miriam ujrzała jej wydatną ciążę, rysującą się pod fałdami luźnej tuniki. Na ten widok dziewczynę ogarnęło wzruszenie i poczuła w sercu wdzięczność dla tej kobiety, która swoim stanem wyprzedzała jej własne przeznaczenie. Pobożnie dotknęła palcami mezuzy — małego pudełeczka przytwierdzonego do odrzwi, a zawierającego wypisane na skrawku pergaminu przykazania Boże — i przyłożyła palce do ust.
Stary mąż otworzył oczy, podniósł się z zydla i gestem ręki zaprosił ją do wnętrza izby, ale po jego spojrzeniu, w którym zakłopotanie mieszało się z resztkami zadumy pozostałej po modlitwie, łatwo można było poznać, że nie wie, kim jest owa dziewczyna stojąca w progu jego domu. Przypatrywał się jej coraz uważniej, a matowy blask jego oczu był dowodem, że pamięć starca, chociaż pracowała sprawnie i szybko, nadaremnie szukała w przeszłości twarzy nieznajomej dziewczyny. Dał więc spokój poszukiwaniom i tylko powtórnym gestem dłoni wskazał jej drogę do wnętrza izby, a ten gest, tym razem nieco głębszy, miał ukryć przed ewentualną wnikliwością gościa — co zawsze należało brać pod uwagę — chwiejną pamięć gospodarza. Tymczasem Eliszeba podeszła bliżej i przyglądała się uważnie dziewczynie. Ale mrok już zupełnie zatarł wyrazistość jej rysów, a światło lampki oliwnej podkreślało jedynie błysk niebieskich i sennych oczu pod równymi czarnymi łukami brwi. Nie wiadomo, jak długo trwałoby to kurtuazyjne oczekiwanie, gdyby nie Miriam, która pozdrowiła Eliszebę pozdrowieniem pokoju, a słowa jej, zwyczajne i proste, okazały się w skutkach wydarzeniem niezwykłym, wybiegającym daleko poza powszedni zwyczaj powitania. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że cudem jest nie tylko wskrzeszenie zmarłego czy uleczenie ślepca ślepego od urodzenia, ale może nim być również proste, codzienne zdarzenie, które z przyczyn głębokich, lecz niedostrzegalnych dla ludzkiego umysłu otwiera przed człowiekiem widok w głąb spraw niedocieczonych.
Gdy więc ciężarna niewiasta usłyszała powitanie, wypowiedziane przez Miriam — było nim prawdopodobnie jedno z utartych powitań, jak na przykład „Bądź pozdrowiona, Eliszebo” lub „Pokój tobie, Eliszebo” — nagle poczuła w swoim łonie ruch płodu, co nie byłoby zjawiskiem nadzwyczajnym i nie należałoby przykładać do niego miary zdarzenia cudownego, gdyby nie towarzyszące tym ruchom olśnienie Eliszeby, która w przybyłej — nigdy jej dotychczas nie widziała — poznała córkę swojej stryjecznej siostry Hany, żony Jehojakima, wyrobnika z Nazarethu, i równocześnie przeczuła, że dźwiga ona Dziecko pod sercem.
— Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony Owoc żywota twojego. A skądże mi to, że przyszła matka Pana mego do mnie? — rzekła.
Gdy po chwili rozważała swoje pytanie, niepokojące i zarazem pełne ufności, niezrozumiałe i zarazem jasne, nie mogła w sobie odnaleźć źródeł swoich nagłych przeczuć ani tym bardziej logicznych przesłanek, które naprowadziły ją na myśl o macierzyństwie Miriam. Przecież źródłem tych niezwykłych powiązań nie mogło być prawo o skojarzeniu wyobrażeń, albowiem postać Miriam w świadomości Eliszeby kojarzyła się z ubóstwem, z ciężką pracą i z szarym życiem jej rodziców, a nigdy z królewską godnością matki błogosławionej między niewiastami, a przecież właśnie tak określiła Eliszeba swój stosunek do dziewczyny, dodając jeszcze takie zdanie: — Błogosławionaś, która uwierzyłaś, że wypełni się to, co ci oznajmiono.
Oznajmiono? Skąd o tym wiedziała Eliszeba? Nie umiejąc wytłumaczyć sobie sensu wypowiedzianych słów — po prostu słowo wyprzedziło myśl — Eliszeba dopiero po krótkim milczeniu zrozumiała niezgłębioną mądrość tego, co powiedziała — właściwie tylko zdawało się jej, że zrozumiała — i olśniona swoimi przewidywaniami i świadomością, że to wszystko, co mówi, przerasta ją i wywyższa, a wywyższając, czyni z niej pokorne naczynie Pańskich przeznaczeń, ze wzrastającym napięciem wpatrywała się w Miriam; a ponieważ Miriam z równym napięciem wpatrywała się w Eliszebę, obie kobiety patrzyły na siebie zdumione i własnym uszom nie wierzyły — Eliszeba temu, co mówi, a Miriam temu, co słyszy.
Usiedli, Zecharia i Eliszeba w głębi, do połowy w świetle, do połowy w mroku, pochyleni ku sobie. Miriam natomiast bliżej światła, wpatrzona w pełganie oliwnego płomienia. Chociaż myśleli o tym samym, jednak sens owych rozmyślań był bardzo różny. Podczas gdy Zecharia bolał nad swoim uciążliwym kalectwem i niemożnością porozumienia się z dziewczyną, którą Eliszeba pozdrowiła w tak niezwykły sposób, Eliszeba, przyczajona, wsłuchiwała się w ruch płodu —zdawało się jej, że płód jeszcze się porusza — ale nasłuchiwanie było daremne, gdyż uspokojone jej łono milczało, a Miriam, czując w sobie nieprzeparte pragnienie śpiewu, wyszła z izby, usiadła na progu i podniósłszy głowę, poczęła nucić melodię, ale bez słów, gdyż jeszcze ich nie znała, chociaż już wiedziała, o czym będzie śpiewać. I jak to zwykła czynić, ilekroć ogarniało ją natchnienie, cofnęła się myślą do zamierzchłej przeszłości i szukała w niej źródła swojego śpiewu, i odnalazła je w radosnym psalmie Hany, matki proroka Szemuela, w której była nawet skłonna widzieć swą własną matkę — wiadomo przecież, że wspólne imiona świadczą o powinowactwie losu i dusz, a matka proroka nosiła to samo imię co matka małej Miriam — gdyż psalm przed wiekami w uniesieniu śpiewany przez pobożną niewiastę był tak piękny i bliski sercu dzieweczki, że uważała go za swoją dziedziczną własność. Ale nie miała zamiaru go powtarzać, pragnęła tylko nawiązać do pewnych jego motywów, aby zaświadczyć ścisły związek między tym, co było w odległej przeszłości śpiewane przez jej matkę z psalmicznego wyboru, a tym, co dzisiaj sama zaśpiewa.
Zaśpiewała.
Jej dusza uwielbiła Elohim, a duch jej rozradował się w Panu, ponieważ spoczął na niej, poddanej służebnicy, Jego nieprzenikniony cień. Narody zwać ją będą błogosławioną — był to mimowolny oddźwięk pozdrowienia Eliszeby, ale wypowiedziany z tak wielką pokorą i ślepym zaufaniem, że brzmiał jak posłuszne echo dawnych ustanowionych i dokonanych wyroków, których była tylko powolnym naczyniem — albowiem Niewidzialny uczynił jej wielkie i tajemnicze dzieło, dlatego święte jest Jego Imię, a nad tymi, którzy Go się trwożą, spocznie Jego miłosierdzie po wszystkie pokolenia. Tu Miriam ujrzała gniew Jahwe w postaci wyciągniętego ramienia, tym groźniejszego, że nie było ono ramieniem, ale jego znakiem, rozpostartym na całe niebiosa i miażdżącym w swej doskonałej nieodwołalności ludzi pysznych i knowania ich serc, i mocarzy strąconych z ich cedrowych tronów w otchłań szeolu. W żyłach Miriam wzburzyła się krew ubogich, krew anawim Jahwe, przeciw bogaczom i sytym, przeciw tym, którzy gromadzą złoto, krzywdę i bezbożność, i syci złota, krzywdy i bezbożności sprzedają sprawiedliwych za srebro, a biednych za parę sandałów i jak wszyscy ludzie syci, zapominają o potrzebujących zatwardzają swoje serca i oddzielają je od Elohim obojętnością, nudą i ziewaniem. Ale krew ubogich płynąca w żyłach Miriam podniosła się ku Elohim nie tylko dlatego, że była krwią ludzi pracujących w pocie czoła na chleb powszedni, ale również i dlatego, że była krwią człowieka łaknącego miłosierdzia Pańskiego, a nędzarzem i żebrakiem według ducha, ciała i majętności jest każdy, który łaknie obecności EI Szaddaja. Bogacz powinien wiedzieć, że jego bogactwo jest nic nie znaczącym tchnieniem wiatru, a mędrzec, że jego mądrość jest nic nie znaczącym pyłem, a syty, że jego sytość jest sytością bydlęcia, i dlatego ci, którzy posiedli prawdziwą mądrość, uważają się w swej pokorze za ubogich według ducha i są nieustannie głodni Słowa Pańskiego. Dlatego zaśpiewała teraz o pokornym wywyższeniu pokornych, anawim Jahwe, o głodnych, karmionych dobrami Pańskimi, i o bogaczach, odprawianych z niczym, i uczyniwszy krótką przerwę — czuło się, że teraz uderzy w ton uroczysty i najwyższy, który będzie podniosłym zakończeniem śpiewu — otworzyła usta, jej pierś wysoko się podniosła, jakby chciała wciągnąć w płuca cały bezmiar wieczoru, i zaśpiewała o swoim ludzie, o ludzie Izraela, którego Jahwe pomny na swoje miłosierdzie przygarnie do siebie — znamienne jest, że po raz drugi wspomniała o miłosierdziu Pańskim, raz śpiewając o trwających w bojaźni, a obecnie o Izraelu — gdyż jest wierny przyrzeczeniu danemu jej ojcom, Abrahamowi i jego potomstwu na całą wieczność. Te ostatnie słowa o niezniszczalności Przymierza i obietnicy wprawdzie wyśpiewała, jak przystało na finał, tryumfalnie, ale zawiesiła je w powietrzu za pomocą przeciągłego akcentowania ostatnich zgłosek, co czyniło wrażenie, że słowa wciąż brzmią i trwają, i wypełniają sobą całą przestrzeń.
Wstała i wróciła do izby. Z dworu dochodziło cykanie świerszczy i szum terebintów, w których szeleścił zachodni wiatr, przesycony zapachem soli i świeżej zieleni. Zecharia spojrzał z podziwem na Miriam.
— Pragnę, aby córka mojej siostry została u nas do dnia narodzin dziecka mojego — rzekła Eliszeba.
Zecharia potakiwał głową.
— Spełnię życzenie mojej pani i mojego pana — odparła Miriam i pomyślała z radością, że Zecharia jest naprawdę bardzo podobny do przyjaciela Boga, praojca Abrahama, którego wreszcie ujrzała w swoim wielbiącym uniesieniu.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera