Josef położył się na barłogu, zdusił palcami knot oliwnej lampy i od nowa rozpamiętywał trudności, w jakich się znalazł z powodu Bożego uczestnictwa w życiu Miriam, w której nieskalaną czystość wprawdzie natychmiast uwierzył, albowiem wierzył we Wszechmożliwość i Wszechmoc Pańską, ale niemniej — a może właśnie dlatego — dygotał z trwogi na samą myśl o bliskiej, nieomal dotykalnej bliskości Elohim. Tu należy wspomnieć dla pełniejszego zrozumienia uczuć biednego Josefa, że lęk przed Elohim nie wywoływał w jego duszy uczucia zagrożenia, niepewności, braku zaufania i chęci ucieczki, gdyż Pan nie był dla niego, podobnie jak dla całego Izraela, niebezpieczeństwem, zasadzką, sidłem i złą przygodą, lecz miłosierdziem i miarą wszystkich rzeczy i spraw. I dlatego Josef, ufnie lękając się Niewidzialności, nie bronił się przed Nią, lecz wychodził Jej z radością naprzeciw i pożądał Jej pokornym i drżącym pragnieniem, gdyż jego trwoga była czystą miłością i czystą czcią, i czystym pragnieniem prawdy, i te trzy pojęcia związały się z sobą w sercu cieśli nierozerwalnym związkiem przyczyn i skutków, dzięki czemu świadomość jego ogarniała Nieogarnionego i drżąc z trwogi drżała z miłości, czci i pragnienia prawdy. I właśnie dla owego pragnienia Josef nie mógł zrozumieć własnej roli prostego, biednego cieśli w tym nieprzeniknionym misterium, i jak każdy człowiek z krwi i ciała, który w pewnych wypadkach nie umie określić swojego celu życiowego, niecierpliwie szukał wyjścia z labiryntu, zasłaniając się niewątpliwie słusznym argumentem, że Elohim dotychczas nie wyznaczył mu żadnej roli w nowym układzie zdarzeń, wobec czego poczuł się człowiekiem niepotrzebnym, w każdym razie u boku błogosławionej Miriam, którą gorąco kochał, ale równocześnie wiedział, że ją bezpowrotnie utracił dla Boskich, a nie ludzkich powodów.
Bóg przyszedł i zabrał mu ją. Czy zabrał? Olśniła go nagła myśl, że mógłby przecież pozostać u jej boku, być towarzyszem jej życia, opiekować się nią i jej Dzieckiem, pracować i zarabiać na życie, w niczym nie uszczuplając obecności Boga w jej duszy, sercu i ciele. Ta myśl sprawiłaby mu wielką ulgę, gdyby nie wyłoniły się w nim natychmiast nowe wątpliwości, które zamknęły tę ostatnią szczelinę nadziei. Ludzie. Co powiedzą ludzie? Dziecko, które miało się narodzić z Miriam, było Dzieckiem Niewidzialnego i jako Dziecko Niewidzialnego przeznaczone było do wielkich i niezbadanych celów. Czy ludzie zatem uwierzą w Jego Boskie pochodzenie, gdy on, Josef, będzie prawowitym małżonkiem Miriam? Jakże więc może swoim istnieniem u boku Miriam tworzyć świętokradcze pozory, że jest ojcem Tego, którego ojcem jest Niewidzialny, Pan Cebaoth, Elohim, El Szaddaj, El, El Olam, El Haj, EI Elion, Kodesz Israel, Elohe Haszamajim, Jeden i Nieskończonoimienny?! Josef podniósł głos i wielkim głosem wzywał Pana na szczycie swojej boleści, wzywał Go zastępczym Imieniem, uciszonym i ostudzonym Imieniem, albowiem gdyby człowiek wzywał Pana ognistą pełnią Jego Nieskończonoimienności, krucha człowiecza świadomość nie mogłaby jej udźwignąć ani nie mogłaby jej sprostać i musiałaby nieodwołalnie spłonąć na miałki popiół. Czy jest zatem miejsce dla Josefa w sąsiedztwie Imion, od których wszechświat drży i płoną wszystkie żywioły? W sąsiedztwie Nieskończonoimiennego, który bezmiarem wszystkich swoich Imion, znanych i nieznanych, słyszalnych i niesłyszalnych, na całą wieczność pobłogosławił małą oblubienicę? Nie, nie ma dla Josefa miejsca u boku Miriam. Pan mu ją zabrał. Wyciągnął rękę po Miriam i zabrał mu ją, i ból zadał jego sercu, i ból zadał jego ciału, i płacz wycisnął z jego oczu, i nie ma już więcej Miriam, nie ma jej błękitnych oczu i czarnych włosów i nie ma jej uśmiechu! Jej oczy i włosy, i uśmiech należą do Elohim! Do Elohim! Do Elohim! Niech będzie błogosławione święte Imię Jego — wołał w rozpaczy — i niech będą błogosławione Jego święte i zakryte zamiary, i niech będzie błogosławione łono Miriam! — Josef, będąc mężem sprawiedliwym i nie chcąc za pomocą fałszywych pozorów zniesławić jej, postanowił potajemnie ją opuścić i wyzwolić od swej uciążliwej obecności, gdyż nie wątpił o tym, że jest dla niej ciężarem, a ta ucieczka, którą postanowił, miała być ucieczką przed Elohim i przed Miriam, i przed ludźmi, i przed własnym niepokojem, i przed niezrozumieniem tego, czego nie mógł zrozumieć, chociaż wierzył w to, czego nie mógł zrozumieć. Sądził więc, że będzie najlepiej, jeżeli o świcie bez pożegnania i bez wyjaśnień opuści Nazareth i powróci do Bethlehem, do swojego rodzinnego miasta, skąd wraz z rodzicami przed kilkoma laty wywędrował na północ w poszukiwaniu zajęcia i chleba. Przywrócona będzie wówczas równowaga między Panem a człowiekiem, a o to przecież chodziło Josefowi, który, patrząc ze swojego barłogu na krążek księżyca i gwiazdy zawieszone w ciemnej przestrzeni nieba, z ulgą dostrzegł w mądrym porządku kosmosu potwierdzenie dla swej decyzji, będącej jego zdaniem w całkowitej zgodzie i harmonii z wolą Wiekuistego.
Ale spokój, który zdawał się nim owładać, nie trwał długo. Poczęły napływać wspomnienia, a za wspomnieniami bezpowrotnie minione marzenie o szczęściu, o wspólnym domu i życiu, uczucia, które jeszcze wczoraj nie były zdrożne i niepokojące, ale dzisiaj wydawały mu się bluźnierstwem wymierzonym w świętość Elohim. I znowu drżąc z trwogi, odpędzał je od siebie lub tłumił je w sobie, zabijał, lecz one nadlatywały coraz to nowymi chmarami, obsiadały go jak rój brzęczących komarów i kłuły natrętnie i boleśnie. Rzucał się nieprzytomnie na barłogu i szeptał suchymi wargami: — Szema Israel, Adonaj Elohenu, Adonaj Echad — Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Pan jest Jeden. I będziesz miłował Wiekuistego, Boga twojego, ze wszystkiego serca twego i ze wszystkiej duszy twojej, i ze wszystkiej siły twojej. — I znów rozpoczynał modlitwę od początku, wciąż od początku do końca, wciąż od nowa, wciąż od nowa, chcąc w nerwowym zapamiętaniu za pomocą tego jednego wersetu, powtarzanego z coraz większą szybkością niezliczoną ilość razy, stworzyć dokoła siebie obronny pierścień przed oblegającymi go uczuciami. Nagle ujrzał, jak ów werset poczyna wirować, rozpada się na pojedyncze słowa, potem na litery, i krążąc dokoła niewidzialnej osi, układa się w postać ludzką, która jednak równocześnie zachowała sens i kształt świętego zdania. Postać owa dotknęła palcem czoła Josefa, który leżąc skurczony, oblany potem, ale nieruchomy jak głaz, bał się otworzyć oczy i wolał udawać śpiącego, chociaż z równym prawdopodobieństwem mógł przypuszczać, że to, co widzi, jest naprawdę snem. W każdym razie niezależnie od tego, jak nazwiemy stan, w którym się właśnie Josef znajdował — jawą, snem, snem na jawie czy jawą we śnie — aniołów — przecież każda postać stworzona ze świętych słów jest aniołem — dotknąwszy palcem jego czoła, tak do niego przemówił:
— Josefie, synu Dawidów, dlaczego boisz się przyjąć Miriam, małżonkę swoją? Nie trwóż się. To, co się w niej poczęło, jest z Ducha Świętego, więc jest silniejsze nade wszystko, co ludzkie. Miriam porodzi Syna, a ty nadasz Mu imię Jeszua, albowiem On wybawi Izraela od jego grzechów i wypełnione będzie słowo, które Pan wypowiedział przez swojego proroka, że panna pocznie i porodzi Syna, i nadadzą Mu imię Emmanuel, co znaczy: Elohim z nami.
Anioł, wypowiedziawszy te słowa, począł krążyć dokoła Josefa, potem rozpadł się na pojedyncze litery i znów ukształtowawszy się w słowa, wrócił w postaci świętego wersetu na poruszające się wargi oblubieńca, powtarzającego coraz ciszej i spokojniej, lecz w głębokim skupieniu: — Szema Israel...
Na dworze już dniało. Josef wstał, wyszedł przed dom, umył się, zmówił poranną modlitwę i udał się do miasteczka, do zajazdu, w którym zatrzymał się Zecharia.
— Mój pan miał słuszność. Stanie się według woli Elohim — rzekł, stanąwszy przed Zecharią.
Starzec objął cieślę, ucałował go w ramię i dosiadł cierpliwej Midbar. Lekko uderzył ją kolanami po obłych bokach. Oślica niechętnie, ale posłusznie ruszyła w drogę, a Zecharia odwrócił się i podniósł dłoń na dowód, że odjeżdżając, pamięta o Josefie cieśli. Josef przez chwilę biegł za nim, aby mu okazać swoją wdzięczność i czołobitność. Starzec zjechał na boczną drogę i skierował się na wschód; znalazłszy się w oślepiających promieniach słonecznych, padających znad góry Tabor, wkrótce znikł w smugach gęstego pyłu wzbijającego się spod kopyt oślicy.
Nie zobaczymy już więcej Zecharii. Nie powróci już do naszej opowieści, poza jednym drobnym wspomnieniem, albowiem będąc mężem umiaru, skromności i — wbrew pozorom — milczenia, wiedział, że człowiek, spełniwszy swój obowiązek” i niewzywany przez Elohim, nigdy sam nie powinien narzucać swojej obecności niebu i ludziom. Łatwo mógłby ten i ów niedowiarek wysnuć z tego wniosek, że Pan zapomniał o Zecharii, czemu jednak przeczy dalsza historia o synu jego, pustynnym młodzieńcu Johananie, albowiem często dzieje się tak, iż Pan pamięta o ojcach w ich dzieciach z ciała lub z ducha.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera