Gdy Miriam z Dzieckiem i Josefem opuszczali Jerozolimę i zdążali na południe, do Bethlehem, o tej samej porze magowie wjeżdżali od wschodu przez Bramę Siloah do Świętego Miasta. Ponieważ więcej wiedzieli o niebie i gwiazdach niż o ziemi i lepiej byli obeznani z prawami rządzącymi systemem planetarnym niż z systemem politycznym kraju, do którego przybyli — nie znali położenia, w jakim się znalazła Judea pod panowaniem Heroda, świetnego organizatora, mądrego i przebiegłego dyplomaty, ale równocześnie okrutnego i krwawego tyrana — już na samym początku swojego pobytu w Jerozolimie zachowywali się niezbyt ostrożnie, a skutki tej nieostrożności nie dały na siebie długo czekać. Jadąc na wielbłądach ulicami Dolnego Miasta, rozglądali się dokoła i swoim cudzoziemskim wyglądem zwracali na siebie uwagę przechodniów, a przede wszystkim straży herodiańskiej, która zresztą zawsze podejrzliwym okiem patrzyła na obcokrajowców przybywających do Judei. Gdy stanęli na Xystos wśród rojnego tłumu przekupniów i gapiów, a najstarszy mag, ów o ostrym profilu i dolnej wardze nieco wysuniętej, co nadawało jego twarzy wyraz władczego uporu, począł głośno i z przesadnym podnieceniem wypytywać o nowo narodzonego króla Izraela, szybko rozniosła się wieść po całym placu targowym, po Dziedzińcu Pogan, po Górnym i Dolnym Mieście, po przedmieściach, że trzej cudzoziemcy przybyli znad Eufratu szukają jakiegoś królewskiego noworodka, któremu pragną złożyć hołd. Ludzie, zwłaszcza ci, których wyobraźnia i gadulstwo nie znały umiaru, dodawali zmyślenie do prawdy, tak że wkrótce wieść o przybyciu magów do Jerozolimy, pomnożona przez plotki i fantastyczne komentarze, tak znamienne dla charakteru wschodnich ludzi kochających się w przesadzie, urosła do rozmiarów najważniejszego wydarzenia dnia.
W kilka godzin później dowódca straży herodiańskiej doniósł choremu królowi — król już od dłuższego czasu nie opuszczał łoża z powodu licznych dolegliwości, które trapiły jego ciało, ale mimo wewnętrznej gorączki, wrzodów i bólów w jelitach, trudności w oddychaniu i nadmiernych potów, żelazną ręką kierował losami państwa — o przybyciu magów do Jerozolimy i położył, jak było do przewidzenia, główny nacisk na tajemniczy cel owej wizyty, i nie omieszkał dodać relacji o plotkach, w których nierozumni bajarze, wyżywający się w pustym gadulstwie i kąśliwym paplaniu na Xystos i Dziedzińcu Pogan, łączyli jakieś nowo narodzone niemowlę z postacią Mesjasza. Herod, usłyszawszy wzmiankę o Mesjaszu, podniósł powieki — dotychczas słuchał z zamkniętymi oczami, z trudem oddychając — i kazał ją sobie jeszcze raz powtórzyć. Wysłuchał jej uważnie. Zmarszczka pomiędzy brwiami pogłębiła się, a jego brązowe o żółtym odcieniu pustynne oczy błądziły po cedrowej powale komnaty, potem po jej ścianach obwieszonych kobiercami, wreszcie zatrzymały się na dowódcy straży, który cały zamienił się w słuch, gdyż przypuszczał, że otrzyma teraz rozkaz uwięzienia magów, lecz ku swojemu zdziwieniu ujrzał na twarzy króla dobroduszny uśmiech i usłyszał słowa wypowiedziane tonem pobłażająco-drwiącym:
— Niemowlę w roli Mesjasza? Cóż to za nowość?
A po chwili dodał:
— Możesz odejść.
Po wyjściu dowódcy Herod począł się zastanawiać nad otrzymanym raportem. Nie czuł już teraz badawczego spojrzenia oficera na swojej twarzy, a nie lubił roztrząsać i rozważać w sobie trudnych spraw w obecności obcych czy nawet bliskich osób, gdyż jego żywa i ruchliwa fizjonomia — była ona największym mankamentem osobowości króla — niezwykle plastycznie odnotowywała każde poruszenie jego wnętrza. Dlatego wobec ludzi naktadał na twarz maskę ironii i pogardy, gdyż ironią i pogardą zwykł był pokrywać uczucie strachu, zakłopotania i niepewności. Mesjasz? Mesjasz? Herod miał mgliste wyobrażenie o wierze w Mesjasza. Nie znał dobrze ksiąg świętych. Czytał je zawsze szybko, nieuważnie, pobieżnie, bez należytego skupienia i przygotowania, zwracając jedynie uwagę na te ich fragmenty, których znajomość potrzebna mu była dla bieżących spraw politycznych, ale wiedza ta była tylko powierzchowna i szybko wietrzała mu z pamięci. Poczuł dotkliwy ból w podbrzuszu. Nie przerwał jednak swoich rozmyślań, gdyż chciał powziąć jakieś jasne i wyraźne postanowienie. Mesjasz... Mesjasz... Herod doznawał zawsze uczucia nieposkromionego strachu, ilekroć rozmyślał o Mesjaszu, zwłaszcza że było to pojęcie z mgły i powietrza, bezkształtne i nieuchwytne. Można było zabić podstępnych arcykapłanów, niewierne żony, spiskujących synów, zdradzających dworzan, ale jak zabić wiarę w Mesjasza, którego nie można wtrącić do więzienia ani uchwycić rękami za gardło? Skąd ma przyjść owa nieokreślona postać? Czy przyjdzie na świat jako dziecko, normalnie się rozwijające? A może przybędzie z jakiejś dalekiej krainy — z jakiej krainy? — jako mąż dojrzały? Po czym będzie go można rozpoznać? Po jakich cechach ciała i ducha? Herod nie wierzył w zjawienie się Mesjasza, ale niepokoiła go wiara w jego przyjście. Jeżeli zatem zastanawiał się nad owym przyjściem, czynił to tylko dlatego, że chciał wczuć się w głupotę pospólstwa, w jego ciemną, burzliwą i gwałtowną wiarę i w pełni uzmysłowić sobie jej możliwości, które niezależnie, z jakiego wyrastają podglebia, zawsze mogą się okazać niebezpieczne, a nawet groźne dla władzy królewskiej i losów dynastii. Dlatego nie wierząc w przyjście Mesjasza, zastanawiał się nad tym, jakim sposobem on przyjdzie na świat, i nie wierząc w możliwość jego istnienia, rozmyślał nad tym, jak będzie wyglądał, jaka będzie jego postać, jego szata i jakie będzie jego działanie w gorączkowej wyobraźni Izreala. O tę wyobraźnię przede wszystkim mu chodziło. Jak ją wyrwać z duszy Izraela, jak ją oślepić, ogłuszyć, zabić? Jak wykarczować z serc tego wierzgającego ludu śmieszną wizję Męża Bożego, Wysłannika i Zbawiciela? Jak zniszczyć urojenia o szczęśliwym czasie mesjańskim? Ręce jego poczęły drżeć. Odległe urojenie jest niebezpieczniejsze od bliskiej prawdy, bo bliską prawdę można łatwo ująć, związać i zabić, a odległe urojenie trudno chwycić za gardło i niełatwo zniszczyć. Prawda jest cielesna, urojenia bezcielesne. Prawda jest dotykalna, urojenia — niewidzialnym powietrzem. Jak zabić powietrze? I tak zatoczywszy szerokie koło medytacji, powrócił do punktu wyjścia swoich rozważań, którym był strach przed Mesjaszem.
Ponieważ nie umiał udzielić sobie odpowiedzi na te wszystkie pytania, jeszcze tego samego dnia wezwał do siebie kapłanów, do których wprawdzie zawsze czuł żywiołową niechęć — złożyło się na to wiele powodów — ale wiedział, że bez ich pomocy i wyjaśnień nie zdoła rozwiązać tajemnicy magów. Był głęboko przekonany — jak każdy Idumejczyk posiadał silnie rozwinięty instynkt myśliwski i dzięki niemu na odległość wyczuwał skradającego się drapieżnika — że przybycie magów do Jerozolimy stanowi dla niego i dla jego królestwa niebezpieczeństwo, które musi wszelkimi sposobami zażegnać. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie zdawał sobie sprawy z niedorzeczności swoich podejrzeń, bo przecież trzech bezbronnych poszukiwaczy Boga nie może stanowić niebezpieczeństwa dla państwa rozporządzającego armią i świetnie zorganizowaną policją. Herod w rzeczywistości w głębi duszy tę niedorzeczność dostrzegał i był jej w pełni świadomy, co zresztą później się potwierdziło, ale tłumił ją w sobie, gdyż bał się, że nie tłumiąc jej staje się mniej czujny i mniej przezorny, i wskutek tego jeszcze bardziej naraża się na niebezpieczeństwo. Mógł wprawdzie kazać natychmiast uwięzić magów, ale chciał działać roztropnie i ostrożnie, i słusznie przewidywał, że taka decyzja spowoduje tylko nową falę plotek i zbędnego gadulstwa, zwłaszcza iż stugębna fama zwykła opacznie tłumaczyć wszystkie jego postanowienia. Kapłani przybyli wieczorem do królewskiego pałacu.
Herod leżał w łożu. Jego zmęczona, gładko wygolona twarz, oświetlona wysokimi lampami oliwnymi, odbijała ciemną plamą od śnieżnej bieli poduszek. W powietrzu czuć było zapach nardu i kadzidła. Przyjął ich niezwykle serdecznie, w wylewnych słowach malował swoje uczucia i szacunek dla Świątyni i kapłanów, a im więcej prawił im uprzejmości i im bardziej wynosił pod niebo ich mądrość, tym większa rosła w nich trwoga, a ponieważ Herod wiedział, że jego słowa właśnie ten skutek wywołują — skutek zresztą celowo zamierzony — do serdecznych słów jeszcze serdeczniejsze dodawał i w ten sposób starał się psychicznie ich rozbroić. Rzymskim zwyczajem klasnął w dłonie. Otwarły się podwoje i niewolnicy wnieśli na tacach wieczerzę. Na złotym półmisku piętrzył się stos wołowiny, obok leżała dziczyzna, przyprawiona ostrymi korzeniami, tłuszcz z ogona baraniego i rozmaite ryby w kolorowych sosach. Niewolnicy nalewali wino i wodę, a Herod czułymi słowami zapraszał kapłanów do spożywania smakowitego jadła, solennie ich zapewniając o koszernej czystości tych wszystkich darów Bożych, sporządzonych ściśle według Mojżeszowych przepisów. Ale kapłani, czy nie dając wiary jego zapewnieniom, czy też z powodu niepokoju, który odbierał im apetyt, prawie nic nie jedli, i tylko jeden z nich z trudem przełknął mały kawałek ryby i pociągnął łyk wina. Gdy niewolnicy podali owoce, król podniósłszy się nieco na łożu, spytał nagle cichym i łagodnym głosem, w którym jednak kapłani, ludzie o dobrym słuchu, usłyszeli szelest skradającej się pantery.
— Co sądzą kapłani o Mesjaszu?
Spojrzeli po sobie i natychmiast skojarzyli w swoich myślach królewskie pytanie z przybyciem nieszczęsnych magów do Jerozolimy. Jeden z kapłanów, mąż w sile wieku, o przygarbionych plecach i czerwonych powiekach, które świadczyły o nocnych wytężonych studiach nad zwojami, widząc, na co się zanosi, i chcąc zrzucić z siebie i towarzyszy odpowiedzialność za to wszystko, co się może teraz zdarzyć, odparł:
— Cóż my możemy wiedzieć o Mesjaszu? Wiemy to, co jest napisane w świętych księgach.
— Chyba wierzycie w święte księgi? — spytał drwiąco Herod.
— Wierzymy — wycedził kapłan o przygarbionych plecach.
— Zatem co jest napisane w Piśmie o Mesjaszu? — głos Heroda zadrżał niecierpliwie.
— Trudno ustalić, czy w świętych zwojach jest mowa o Mesjaszu — wtrącił się do rozmowy szczupły kapłan o krótko strzyżonej brodzie i długich, pielęgnowanych kędziorach, spływających po obu stronach jego ascetycznej twarzy.
— Komu trudno jest ustalić? — naciskał Herod.
— Uczonym w Piśmie...
— Wy nigdy nie powiecie całej prawdy — Herod z trudem panował nad nerwami.
— Cała prawda znana jest tylko Elohim. My znamy jedynie jej okruchy — dorzucił skromnie trzeci kapłan, krępy, niski, o tłustych, nalanych policzkach.
Herod udawał, że się uśmiecha. Ale ten uśmiech — raczej grymas niż uśmiech — przestrzegł kapłanów przed dalszym igraniem z ogniem. Dlatego szczupły, o krótko strzyżonej brodzie, chcąc rozładować napięcie, przemówił:
— Wprawdzie w Pismach Świętych można znaleźć wiele wypowiedzi o mężach opatrznościowych, którzy zbawią Izraela, ale...
— Od czego zbawią? — przerwał Herod.
— Od czego? — pytaniem na pytanie odpowiedział kapłan i natychmiast dodał: — Zbawią od zła.
— Od jakiego zła? — Herod był nieustępliwy.
— Od wojen, od zarazy, od chorób, od ognia, od wody — powoli cedził kapłan, jakby chciał zyskać na czasie, a gdy Herod milczał, nawiązał do poprzedniej swojej myśli, którą przerwały dociekliwe pytania króla.
— Wiara w Mesjasza — ciągnął kapłan — jest wiarą ludową, a jego osoba i atrybuty są pojęciami dotychczas niesprecyzowanymi. Zresztą opinie uczonych w Piśmie są w tej dziedzinie, jak i w wielu innych, podzielone, tak że nie można z bezwzględną pewnością opierać się na ich wypowiedziach i twierdzić, iż dany tekst mówi o Mesjaszu. Poza tym należy mieć zawsze na uwadze, że Elohim nie wszystkie swoje tajemnice ujawnił przed Izraelem. Bardzo tajemnicze jest proroctwo Jesai o mężu opatrznościowym — ale mąż opatrznościowy i Mesjasz to nie jedno i to samo — którego pocznie dziewica...
— Przecież to brednia — przerwał Herod.
Szczupły, o krótko strzyżonej brodzie, patrząc spode łba na króla, rzekł:
— Dlaczego brednia, panie? U Elohim jest wszystko możliwe.
To rzekłszy, przyłożył palec do warg i zwilżywszy go śliną, nerwowo owijał dokoła niego pięknie trefione kędziory.
— Dziewica porodzi dziecko? To są kpiny ze zdrowego rozsądku — Herod podniósł się na łożu i uderzył pięścią o kant łóżka.
Kapłani oniemieli. Szczupły zmarszczył brwi, podniósł dumnie głowę i patrzył ponad Herodem, przed siebie, w kąt komnaty, gdzie spokojnym płomieniem paliła się lampa oliwna. Krępy wyprostował się, wydął pogardliwie wargi, zmrużył oczy, a jego nalana, tłusta twarz zesztywniała w nieruchomą, groźną maskę. Kapłan o czerwonych powiekach i przygarbionych plecach jeszcze bardziej się pochylił, jakby gotował się do skoku, a ledwo widoczny ruch muskułów dolnej szczęki świadczył, że zacisnął kurczowo zęby. Siedzieli sztywni, milczący, ale zaczajeni, a chociaż każdy z nich miał swoją własną duszę i swoją własną twarz, i swój własny wzrost, i swoje własne ruchy, mimo to z sekundy na sekundę coraz bardziej upodobniali się do siebie i po chwili byli już tylko jedną duszą, jednym ciałem, jedną twarzą, jednym ruchem, a nie trzema różnymi, zalęknionymi kapłanami, starającymi się za pomocą sofistycznych kruczków wymknąć z nastawionej sieci. Byli jedną całością, świętą, niezłomną całością, nieznającą ustępstw, wybiegów, trwogi, kluczenia i chytrości, po prostu byli wybranym Izraelem, dumnym Jeszurunem, własnością Pana Mocy, Elohim Gibor.
Kapłan o czerwonych powiekach podniósł się z miejsca. Na jego policzkach wystąpiły rumieńce, a na czole żyły. Z jego zaciśniętych warg poczęły padać słowa o wadze kamieni:
—Nic nie jest brednią i kpiną ze zdrowego rozsądku, co wychodzi z ust Elohim. Jeżeli On chce, wszystko się stanie i wszystko się stanie, cokolwiek zechce, a jeżeli zechce, to nawet dziewica porodzi dziecko, a z kamieni wytryśnie woda, a laska zamieni się w węża, a oślica przemówi. Albowiem u Przedwiecznego i Niewidzialnego wykonalna jest każda niewykonalność i każde NIE stanie się TAK, i każde TAK stanie się NIE, a każde nieistnienie będzie istnieniem, każde istnienie nieistnieniem, a każda śmierć życiem, a każde życie śmiercią, i dlatego niechaj będzie błogosławiona Jego Wszechmoc, a Łaska Jego niechaj czuwa przez wieczny czas nad Izraelem. Prorok Micha powiedział, że z Bethlehem Efraty, chociaż jest ono najmniejsze spośród wszystkich miast judejskich — tu kapłan o czerwonych powiekach podniósł głos, który stawał się coraz gwałtowniejszy i żarliwszy — wyjdzie Ten, który będzie władcą w Izraelu. Ród Jego wywodzi się z przeszłości, od dni zamierzchłych, a Pan opuścił Izraela tylko do czasu, gdy Panna, mająca urodzić, urodzi. Wtedy wstanie On i będzie Pasterzem Mocy Wiekuistego, w sławie Imienia Pańskiego, Boga swojego. A ludzie będą mieszkać i żyć bezpiecznie, albowiem będzie On wielki aż do granic ziemi. A On będzie pokojem. Tak powiedział prorok Micha — tu kapłan o czerwonych powiekach urwał swoją gniewną mowę i cisza zapadła w komnacie.
Herod sięgnął po jabłko i począł je obierać złotym nożykiem, wysadzanym perłami, a czynił to dlatego, by ukryć swą radość. Za dobrze znał kapłanów, by nie wiedzieć, że to wszystko, co mówił kapłan o czerwonych powiekach, skierowane buło ostrzem przeciw niemu, o czym zresztą świadczyła nie tylko sama przepowiednia o prawdziwym władcy Izraela, ale również owa z trudem poskromiona gwałtowna żarliwość i duma, z jaką była wypowiedziana. Herod uśmiechnął się. A jednak wydobył z tego podstępnego i kłamliwego kapłana wiadomość o miejscu urodzenia męża opatrznościowego, króla Izraela, mającego się narodzić czy nawet już narodzonego z dziewicy! Z dziewicy! Chętnie zaniósłby się głośnym śmiechem nad naiwnością i umysłową nędzą tych świątynnych osłów — z rozkoszą splunąłby im w twarz — ale ponieważ nie chciał im jawnie okazać swej radości i pogardy, sięgnął po jabłko i nożyk, i udawał, że zajęty obieraniem owocu z cienkiej skórki, obojętnie mimo uszu puszcza opowieść. Niby od niechcenia spytał pełnymi ustami:
— W Bethlehem ów mąż się narodzi?
— W Bethlehem — odrzekli zgodnym chórem kapłani, a to Bethlehem brzmiało w ich ustach jak łoskot siarczanego deszczu spadającego na grzeszną ziemię.
— Możecie odejść — rzekł Herod bezdźwięcznym głosem.
Pokłonili się i wyszli.
Król wytarł usta rękawem i odłożył na stół złoty nożyk wysadzany perłami.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera