Wyrok

1

Kazał sobie podać sok wyciśnięty z granatów. Żony swojej, która chciała z nim mówić — nie przyjął. Często w porze najbardziej nieodpowiedniej do zwierzeń zjawiała się w jego komancie i spowiadała się przed nim ze swoich snów, co na pewno i tym razem zamierzała uczynić. Ze względu na jej wrażliwość, która nieraz objawiała się w nagłych wybuchach płaczu, pobłażał jej niezrównoważonym wybrykom, teraz jednak chciał mieć całkowity spokój, potrzebny do powzięcia ważnego postanowienia. Po trzygodzinnej rozprawie nie udało mu się wyśledzić istotnych zamiarów Kajafy, a najbardziej niepokojący w tym wszystkim jest wzmagający się nacisk saduceuszów, którzy coraz wyraźniej dają mu do zrozumienia, że nie stoi na straży nietykalności majestatu cesarza. Okrzyk, który padł z tłumu: „On się podaje za Syna Bożego!”, brzmiał jak ostrzeżenie, jak groźba, jak zapowiedź donosu. Poncjusz wie, co ten okrzyk oznacza. Synem bożym, divi filius, był tylko August, który wielokrotnie w różnych oświadczeniach, w sposób bardziej lub mniej jasny, podkreślał boski charakter swojego pochodzenia i julijskiej dynastii, zatem splendor tej boskości spływał również na Tyberiusza, który wprawdzie nie życzył sobie oddawania mu czci należnej bogom, nigdy jednak nie zaprzeczył nadprzyrodzonemu pochodzeniu rodu i przybranego ojca. Zresztą należy odróżnić niechęć cesarza do odbierania czci boskiej od nieulegającego wątpliwości jego boskiego pochodzenia. Te dwie rzeczy nie wyłączały się wzajemnie. Krótko mówiąc, według powszechnie przyjętej wiary boski August był synem bożym i obowiązkiem każdego wiernego urzędnika rzymskiego, oddanego cesarzowi i jego rodowi — a za takiego wiernego sługę Poncjusz zawsze się uważał, nie licząc nader krótkiego i niezbyt fortunnego okresu, w którym sprzyjał Sejanowi — było głośne wyznanie tego niezbitego faktu i surowe ściganie każdego śmiałka przywłaszczającego sobie ten nadprzyrodzony tytuł. Głos z tłumu krzyknął, że Jeszua ben Josef uważa się za syna bożego. Ten okrzyk wstrząsnął prokuratorem, bo godził w niego osobiście, w jego stanowisko, w jego przyszłość, w jego istnienie. Przecież pod żadnym warunkiem nie wolno mu tworzyć pozorów przed chorobliwie podejrzliwym Tyberiuszem, że pobłaża na obszarze Judei komuś, kto swoim boskim pochodzeniem uważa się za równego jego ojczymowi, twórcy dynastii, cesarzowi Augustowi. Czyżby ten galilejski szaleniec żądał dla siebie czci boskiej? Czyżby odmawiał boskiego pochodzenia dynastii cesarskiej? Oburzenie ogarnęło Poncjusza. Chociaż, jak wiemy, w bogów nie wierzył, mimo to kipiał gniewem, że jakiś barbarzyńca ośmiela się przeczyć boskiemu pochodzeniu władcy imperium rzymskiego, a te dwa zwalczające się przeciwieństwa łączyły się w jego mózgu w zgodną całość, tym zgodniejszą, że siłą poruszającą jego niezwykle złożone wzruszenia była trwoga — jedno z najbardziej magicznych pojęć! — o własną przyszłość, a to uczucie skłonne jest zawsze do karkołomnych i niedorzecznych skojarzeń. Jeszua ben Josef uważa się za syna bożego! Tego oskarżenia Poncjusz nie mógł pozostawić bez odpowiedzi. Z chwilą gdy ten zarzut został wypowiedziany przy świadkach, rozprawa wkraczała na nową drogę, a sam prokurator poczuł się osobiście obarczony odpowiedzialnością już nie przed swoim sumieniem — taka odpowiedzialność byłaby fraszką — ale przed samym cesarzem za wszystkie następstwa spowodowane błędnie wydanym wyrokiem. Drobny błąd, a cały ten zbieg nagromadzonych okoliczności, intryg i podstępów można przypłacić gemońskimi schodami! Prokurator nie miał zamiaru umierać w obronie jakiegoś Galilejczyka, którego los był mu zupełnie obojętny. Prokurator chciał żyć, piąć się po drabinie urzędniczej, zbierać zaszczyty i majątek i sprawować władzę nad ludźmi, tak, sprawować władzę, bo ona tworzyła jego osobowość, a bez niej byłby niczym. Śmieciem. Droga ta była pełna niebezpieczeństw, wybojów, nagłych zakrętów i niespodziewanych przeszkód. Trzeba je było usuwać sprytem, podstępem, rozsądkiem, a w razie potrzeby gwałtem i okrucieństwem. Życie prokuratora tak się dotychczas układało, że wielokrotnie zmuszony był stosować gwałt i okrucieństwo, środki najczęściej niezgodne ze zdrowym rozsądkiem. Porobił więc w życiu mnóstwo błędów, a ponieważ zdawał sobie z nich sprawę, bał się podejmowania szybkich postanowień, bo nigdy nie wiedział, które z nich prowadzi do rozlewu krwi. Przed każdym działaniem, jakie miał podjąć, starał się obliczać na chłodno wszystkie jego skutki, dobierać środki, rozważać widoki powodzenia i niepowodzenia, po to — o, drwino! — by potem nagle dać się ponieść bezrozumnemu zaślepieniu i uczynić nieodwracalne głupstwo. Nie! Teraz nie zrobi błędu! Na pewno nie zrobi! Nie da się wciągnąć kapłanom w zasadzkę, ale również nie będzie obstawać przy uniewinnieniu Jeszuy ben Josef. Jeżeli spostrzeże, że saduceusze upierają się przy swoim i grożą mu w dalszym ciągu skargą do cesarza, przestanie dociekać przyczyny ich intryg, pójdzie na ustępstwo i rzuci im na łup Galilejczyka. Niech go sobie wezmą. Gdyby natomiast okazało się po ukrzyżowaniu, że chcą z jego wyroku ukuć przeciw niemu broń, biada im! Wszystkie poprzednie rzezie, które sprawił Judejczykom — znów odezwała się w nim nieobliczalna zajadłość — będą dziecinną zabawką w porównaniu z tym, co im zgotuje! Ale... Jeszcze zaczeka. Zobaczy, jak mocno Judejczycy napną cięciwę. A może się cofną?
Kazał wezwać do siebie Jeszuę ben Josef.

2

Odprawił strażników. Pozostał sam z Jezusem.
— Jest późno — rzekł. — Wasze święto się zbliża.
Jezus milczał.
Prokurator rozsunął zasłonę oddzielającą komnatę od perystylu, a ponieważ do wnętrza wtargnął gorący powiew, natychmiast ją zapuścił i pomyślał o przebiegłej celowości ludzkich odruchów. Odchylił bowiem kotarę tylko po to, aby naprędce zaimprowizowaną krzątaniną zyskać na czasie, potrzebnym mu do zgrabnego ułożenia pytania, na które Galilejczyk musiałby mu udzielić jasnej i wyczerpującej odpowiedzi. Pytanie powinno być zaskakujące i powinno więźniem, jeśli posiada wyobraźnię, do głębi wstrząsnąć. Ten człowiek, mimo bolesnych przeżyć, otrzymanych ciosów i wiszącej nad nim groźby śmierci, jest niezwykle spokojny. Jakby jego ciało i dusza były z nieczułego kamienia. Jakby wszystko, co się działo dokoła niego, dotykało tylko jego powierzchni, obojętnej na wszelkie wzruszenia. W tym spokoju należy uczynić, za pomocą jednego mocnego uderzenia, rozległy wyłom, przez który będzie można zajrzeć do wnętrza więźnia. Usiadł w fotelu. Nie patrząc na Jezusa, spytał:
— Skąd jesteś?
Powoli zwrócił twarz ku Jezusowi i czekał na Jego odpowiedź. Rabbi milczał i tylko wykonał ledwo widoczny ruch rękami, a ponieważ związane były powrozem, ich wymowa była nieczytelna. Rzymianin, nie wiedząc, jak ma sobie tłumaczyć ten gest, zagadnął Jezusa łagodnym głosem:
— Nie chcesz ze mną mówić? Jezus milczał.
Prokurator cedził słowo po słowie:
— Grozi ci śmierć na krzyżu. Jezus milczał.
Prokurator wpił w niego badawcze spojrzenie:
— Czy wiesz, co to jest śmierć na krzyżu? Jezus milczał.
Głos prokuratora przeszedł w szept:
— Czy widziałeś kiedyś człowieka ukrzyżowanego? Jezus milczał.
Prokurator zmrużył oczy i powiedział głosem doświadczonego znawcy śmierci:
— To jest straszna śmierć. Jezus milczał.
Prokurator pomyślał: „Ten człowiek nie posiada wyobraźni”, ale mimo to jeszcze nie dał za wygraną:

— Posłuchaj... Chyba wiesz, że mam władzę wypuścić cię na wolność...
Jezus milczał.
— Ale mam również władzę ukrzyżować cię... Jezus potrząsnął przecząco głową:
— Nie miałbyś żadnej nade mną władzy, gdyby ci ona nie była dana z góry.
— Z góry? Kogo masz na myśli? Cesarza?
— Większy grzech ma ten, który wydał mnie w twoje ręce.
— Kajafa? Jezus milczał.
— Nic więcej nie masz mi do powiedzenia? Jezus milczał.
— Nic?
Jezus patrzał przed siebie.
Prokurator nie umiał dociec, co kryje się poza tym spojrzeniem, w każdym razie niezależnie od tego, co wyrażało — smutek, spokój, oczekiwanie, cierpienie lub pogodzenie się z losem — było jasne, że wzrok tego człowieka raczej zasłania, niż odsłania, właściwe wzruszenia, wypełniające jego nieprzeniknioną duszę. To samo działo się z jego słowami. Poza nimi — wypowiadał je z niemałym oporem, a miały one charakter stanowczych i chłodnych oświadczeń — kryją się inne słowa, nabrzmiałe ogniem i wichrem. Czy w tych niewypowiedzianych słowach czai się owa prawda, o której mówił? Prawda? Jaka prawda? Co to jest prawda? Zdał sobie jasno sprawę, że w duszy więźnia nie zdoła uczynić wyłomu. Niczego z niego nie wydobędzie. Ten człowiek po prostu nie chce mówić.
Klasnął w dłonie.
— Wyprowadźcie go — rzekł do strażników, gdy stanęli w progu.
Wyszli.

Zasłona zafalowała, wydęła się i opadła.

Zbliża się rozstrzygnięcie. Jeszcze raz wystawi kapłanów na próbę, a potem wyda wyrok — przechadzał się w zamyśleniu po komnacie. — Ten człowiek zachowuje się tak, jakby pragnął śmierci. Swoim milczeniem sam siebie pogrąża. To nie do wiary. Zdumiewające. Nie broni się. Nie odpiera zarzutów. Zauważył to już na samym początku rozprawy. Sądził wówczas, że podczas dalszych przesłuchań, gdy niebezpieczeństwo wyroku śmierci stanie się coraz wyraźniejsze, oskarżony wreszcie zacznie się bronić, ujawni grę kapłanów, ich matactwa, oszustwa i kłamstwa, odsłoni ich zamiary, powody nienawiści, że pokusi się o podważenie tej kunsztownie zbudowanej piramidy oskarżeń. Więzień jednak wypowiedział zaledwie kilka mglistych zdań, a żadne z nich nie miało odciążającej wartości.

Milczeniem wykopał sobie grób, a jego wprowadził w labirynt domysłów i podejrzeń. Domysły... Podejrzenia... A może jego podejrzliwość jest nieuzasadniona? A może jednak źródłem sporu są jakieś religijne czy też osobiste porachunki między arcykapłanem a Jeszuą ben Josef? Więc dlaczego on tego nie ujawnił? Może naprawdę Kajafa nie knuje spisku przeciw prokuratorowi, tylko stara się unieszkodliwić jakiegoś niewygodnego mu wędrownego nauczyciela, który naraził się czymś Świątyni i kapłanom? Jeżeli tak, to dlaczego nie postawili Jeszuy ben Josef przed sądem Sanhedrynu i nie skazali go na śmierć przez ukamienowanie? Dlaczego tego nie zrobili? A może ten Jeszua nie jest lepszy od Kajafy, może jeden

wart drugiego, ot, dwaj przeciwnicy pokłóceni ze sobą z nieznanych mu powodów, rozdzieleni jakimś sporem rodzinnym, dwaj nienawidzący się nawzajem synowie Izraela, jeden syn Izraela godzący w drugiego syna Izraela, kamień uderzający o kamień, żelazo uderzające o żelazo, i stąd ten przeraźliwy huk, albowiem wiadomo, że największy huk powstaje wtedy, gdy bijące o siebie przedmioty zdziałane są z tego samego tworzywa. Któż wie, co kryje się pod milczeniem upartego milczka, prawdopodobnie podstępnego jak wszyscy jego rodacy!

Prokurator jest zmęczony. Ma już dość tego dziwaka, o którym jeszcze wczoraj nic nie wiedział — jakiś zamknięty w sobie, niemniej kłótliwy gwałtownik, rozwalający stragany na Dziedzińcu Pogan! — ma już dość rozprawy, widoku obrzezańców, bezskutecznych domysłów, do niczego nieprowadzących rozstrząsań! Czas skończyć rozprawę.

Wyszedł do perystylu. Fontanna rozpylała wodny pył. Spojrzał w niebo. Słońce stało już wysoko. Góry Moabu były ledwo widoczne w burzy piaskowej, szalejącej na pustyni.

3


Na lithostrotos zastał wszystkich i wszystko na właściwych miejscach: tłum u stóp schodów, na podium ustawione było krzesło kurulne, po bokach podium stali liktorzy, obok doradca prawny, sekretarz i asesorzy, naprzeciw po prawej oskarżony pod strażą, po lewej oskarżyciele. Prokurator usiadł na krześle kurulnym. Dwóch niewolników pochyliło nad nim rozłożyste wachlarze. Zwracając się do oskarżycieli rzekł:

— Jeszcze raz rozważyłem oskarżenie, przesłuchałem Jeszuę ben Josef, wniknąłem sine ira et studio w wasze i jego zeznania i po głębokim namyśle jeszcze raz powtarzam, z pełnym przekonaniem, że to, co mówię, jest słuszne i sprawiedliwe: Ten człowiek jest niewinny. Prosiliście, abym ułaskawił Bar Abbę. Przychyliłem się do waszej prośby, chociaż moim zdaniem Bar Abba powinien zawisnąć na krzyżu, a Jeszua ben Josef powinien być wypuszczony na wolność. Co zawinił oskarżony? Twierdzicie, że uważa się za króla Judei. Ten człowiek zeznał przede mną, że królestwo jego nie jest z tego świata. Więc pytam was, cóż to za król, którego panowanie rozciąga się tylko na świat pozagrobowy? Nie jestem Judejczykiem. Nie znam tajemnic waszej wiary. Powiedzcie mi, czy wasz mesjasz ma być królem żywych, czy umarłych? Jeżeli żywych, jakże mam skazać Jeszuę ben Josef na karę śmierci, skoro on uważa się za króla umarłych, a jeżeli jest królem umarłych, nie mam prawa go sądzić, bo jestem prokuratorem rzymskim i sprawuję władzę nad Judeą, nad krainą ludzi żywych, a nie nad krainą umarłych! Powiedzcie zatem wyraźnie, kim ma być wasz mesjasz!

Z tłumu padły okrzyki:
— Jakże ma być królem umarłych, skoro podburza lud Izraela!
— A Izrael jest narodem ludzi żywych!
— Nie jesteśmy ludem otchłani!
— Czy król, który nie jest królem z tego świata, zabrania płacić podatki cesarzowi?!
— Jeszua ben Josef buntuje żywych, a nie umarłych!
— Twierdzi, że jest królem Judei!
— Buntownika chcesz wypuścić na wolność?!
Kajafa postąpił kilka kroków i potrząsając pięściami krzyknął:
— Jeżeli go wypuścisz, nie jesteś przyjacielem cesarza!

Poncjusz uniósł się nieco na krześle i wbił drapieżne spojrzenie w arcykapłana.

Zrozumiał! To była groźba! Straszna groźba! Cesarz Tyberiusz nadał mu ongi na wniosek Sejana, gdy ten był u szczytu łask i sławy — tytuł amicus caesaris. Dawny zausznik Sejana jest fałszywym przyjacielem cesarza! Jego zamaskowanym wrogiem!

Prokurator zbladł. Jeszcze nie ochłonął z pierwszego wrażenia, gdy Kajafa wymierzył mu drugi cios, nie mniej bolesny i groźny:
— Ktokolwiek czyni się królem, ten sprzeciwia się cesarzowi!
Brwi prokuratora zjeżyły się, a cienkie, zaciśnięte wargi stały się nieomal niewidoczne. W Rzymie szaleją procesy przeciw dawnym zwolennikom Sejana. Spadają głowy senatorów, urzędników, patrycjuszów. Wystarczy drobne podejrzenie, cień podejrzenia, wystarczy westchnienie przy wypowiadaniu imienia tego czy owego skazańca, a sądy rzymskie z rozkazu obłąkanego Tyberiusza posłusznie i gorliwie zaciskają palce dokoła gardła ofiary. Prokurator wie, że kto sprzeciwia się cesarzowi, musi zginąć! A ta hałastra judejska do wszystkiego jest zdolna! Prokurator opuścił powieki i ujrzał arcykapłana dyktującego sekretarzowi pismo do cesarza, pełne hołdów, pochlebstw uwędzonych w kadzidle, a przede wszystkim pełne fałszywych świadectw i dowodów, w które cesarz uwierzy, musi uwierzyć, bo chce wierzyć we wszystkie obelgi spadające na niego, bo na ich podobieństwo kształtuje swój zwyrodniały charakter. Judejczycy napiszą! Na pewno napiszą! Kto stanie w jego obronie? Kto?! Musi się ratować! Sam! Nie ma w Rzymie żadnego oparcia! Na nikogo już liczyć nie może!

Nieprzytomny ze strachu stracił bystrość umysłu i poczuł się tak jak w ową fatalną noc, gdy otrzymał wiadomość o haniebnej śmierci Sejana. Doznał skurczu myśli. Zamiast odparować celnym argumentem donosicielską groźbę Kajafy, z trudem zdobył się tylko na prowokacyjny okrzyk, który podziałał na jego przeciwników jak strumień oliwy wylany na płonące ognisko. W bezsilnym gniewie wyrzucił z siebie przez zaciśnięte zęby słowa zaprawione pogardą

— Oto wasz król!
Tłum ryknął:
— Precz z nim! Precz z nim! Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj!
Wargi prokuratora rozchyliły się, odsłaniając dwa rzędy małych, ostrych zębów. Zawołał drwiąco:
— Króla waszego mam ukrzyżować?!

Oczy Kajafy rozszerzyły się, rysy jego sępiej twarzy zastygły w nienawistnej zawziętości, podszedł do samego trybunału i, stojąc twarzą w twarz z prokuratorem, cisnął w niego słowami, o których wiedział, że ugodzą tego tchórza w samo serce:

— My nie mamy króla, tylko cesarza!
To powiedziawszy, wrócił spokojnie do kapłanów. Założył ręce za pas i czekał, a tłum chóralnym krzykiem potwierdził:
— Cesarza mamy, a nie króla!

Pewność siebie opuściła prokuratora. Zdobył się tylko na jedną odpowiedź, wyrażoną za pomocą potakującego ruchu głowy. Potakiwał cesarzowi, potakiwał Kajafie, potakiwał kapłanom, potakiwał tłumowi, potakiwał sobie, potakiwał mądrym słowom, które usłyszał z ust arcykapłana, potakiwał niezwykle wyraźnie, z iście przykładną gorliwością i lojalnością wiernego sługi imperium, potakiwał jasno i niedwuznacznie, niezbicie i dobitnie, aby wszyscy widzieli i mogli dać świadectwo prawdzie, że on, prokurator Judei, Pontius Pilatus, całkowicie zgadza się z Kajafą, że rzeczywiście Judejczycy nie mają i nigdy mieć nie będą żadnego króla, tylko cesarza Tyberiusza, imperatora rzymskiego, więc kiwał potakująco głową, kiwał potakująco, i dałby wiele, bardzo wiele ze swojej majętności, gdyby cesarz mógł być świadkiem tej sceny i naocznie widzieć, jak jego nieposzlakowanej wierności urzędnik potakuje Kajafie wołającemu, że Judejczycy mają tylko cesarza, cesarza, cesarza!

Skurcz myśli ustąpił. Prokurator odetchnął z ulgą. Znów począł jasno myśleć. Powziął postanowienie. Nie będzie się dłużej opierać żądaniu kapłanów. Uzna Jeszuę ben Josef za burzyciela ludu, zbuntowanego przeciw cesarzowi. Jeszua ben Josef musi umrzeć. Sprawa jest postanowiona i zamknięta. Jednego syna Izraela mniej. Niewielka strata. Należy szybko rozprawę kończyć i wrócić do chłodnej, cienistej komnaty. Rozprawe kończyć? Słusznie. Ale przedtem, zanim wyda wyrok skazujący, naocznie okaże tym trędowatym potomkom niewolników swój żywiołowy wstręt do ich religii! Do ich oślej szczęki! Do ich ryczącego boga! Uczyni to... Uczyni...

Poncjusz gorączkowo szukał w myślach jakiegoś sposobu, za pomocą którego mógłby bezkarnie — nie narażając się przy tym na zarzut bezprawnego działania — obrazić ich uczucia i zwyczaje ich wiary, wyśmiać ich odrażającą pobożność, zadrwić z ich bezmyślnych nakazów, wyszydzić je i spotwarzyć, rozwścieczyć ten motłoch i równocześnie przekornie wyrazić mu swoje zdanie o niewinności Jeszuy ben Josef. Znając ich nakaz obowiązkowego umywania rąk na znak oczyszczenia, postanowił posłużyć się tym zwyczajem dla swoich drwiących celów, zakasał rękawy i przywoławszy służącego kazał sobie podać, ku wielkiemu zdumieniu rzymskich i judejskich mężów, dzban z wodą i polewać nią ręce. Woda ściekała po dłoniach Poncjusza, a on mył je, mył niezwykle starannie i każdym ruchem dłoni z pogardliwym uśmiechem podrzeźniał z małpią zręcznością rytuał umywania rąk, i mył je w zapiekłej nienawiści do Izraela, a tę nienawiść wyrażał bez słów, tylko udanym wzruszeniem, które odegrał z niewątpliwym talentem aktorskim, a posunął się nawet tak daleko w naśladowczej dokładności, że nie skorzystał z ręcznika podanego mu przez służącego, lecz podniósłszy ręce — według izraelskich przepisów — czekał, aż same obeschną. Gdy je osuszył gorący powiew chamsinu, zwrócił się do Kajafy, jego świty i pospólstwa i rzekł uśmiechając się przekornie:

— Nie jestem winien krwi tego niewinnego...
Po czym ręką wykonał w powietrzu niedbały, przeczący ruch i zawołał:
— Wasza to sprawa!

Tłum przestał być tłumem. Zamienił się w ognisty gejzer. Wyrzucał z siebie przekleństwa, łajania, lżenia, groźby, wyzwiska, obelgi, syki, gwizdy i zawodzący lament. Niemożnością było odróżnić poszczególne słowa. Stopione z sobą, wymieszane i zbite razem, spadały jak grudy twardego błota na prokuratora, który siedząc nieruchomo na krześle kurulnym sycił się wrzaskiem jak najpiękniejszą muzyką, gdyż znalazł w tym rozpaczliwym chaosie klątw i złorzeczeń zadośćuczynienie za poniesioną klęskę. Szczególne zadowolenie sprawiły mu jakieś powtarzające się wrzaski, które wybijały się ponad tłum, a chociaż nie rozumiał ich znaczenia — nie znał języka aramejskiego — ich ciemne, napastliwe, a zarazem złowieszcze i tragiczne brzmienie zaskoczyło go swoją podniosłą żarliwością. Gdy słowa te powtórzyli w gwałtownym uniesieniu Kajafa i kapłani, zwrócił się do stojącego obok sekretarza i spytał go szeptem:

— Co oni krzyczą?
Sekretarz pochylił się nad prokuratorem i rzekł:
— Oni krzyczą: „Krew jego na nas i na syny nasze...”

To powiedziawszy, trwał w pochylonej postawie, czekając na rozkazy, gdyż zdawało mu się, że cierpliwość jego pana dobiega końca. Prokurator jednak wykonał lekceważący ruch prawą ręką, lewą zaś wyciągnął w kierunku liktorów, którzy na ten znak podnieśli wysoko rózgi z toporami.
Tłum zamilkł.
Śmiertelna cisza zaległa plac. Gorący podmuch wiatru zakołysał wachlarzami.
Prokurator wyprostował się, oparł obie ręce na poręczach kurulnego krzesła i rzekł donośnym głosem:
— Skazuję Jeszuę ben Josef z Nazarethu na karę śmierci. Ibis in crucem.
Zwrócił się do sekretarza:
— Równocześnie zostanie wykonany wyrok na dwóch zbrodniarzach skazanych na śmierć.

Na krzyżu Jeszuy ben Josef ma być umieszczony napis... Zapisz...
Sekretarz wyciągnął z zanadrza woskową tabliczkę.

Poncjusz powiódł ręką po czole.
— Napis umieszczony będzie w trzech językach, w latyńskim, greckim i hebrajskim, i zawierać będzie w myśl prawa motywy wyroku, i brzmieć będzie następująco: „IESU NACARENUS REX IUDAEORUM”, „IESOU O NAZARAIOS O BASILEUS TON IOUDAION”... Przetłumacz to na język hebrajski.

Kajafa wtrącił się:

— Ten człowiek, panie, nie jest królem Judejczyków. Dlatego napis powinien brzmieć: „Jeszua ben Josef z Nazarethu, który powiedział o sobie, że jest królem Judejczyków...”
Poncjusz ruchem głowy przynaglił sekretarza:
— Przetłumacz napis w brzmieniu, które ci podałem.
Sekretarz, mówiąc, zapisywał:
— „IESZU HANOCRI MELECH HAJEHUDIM...”

Kajafa jeszcze nie dał za wygraną:
— Pragnę z naciskiem zaznaczyć, że napis ten nie zawiera właściwej sentencji wyroku...
A na to Poncjusz:
— Co napisałem, to napisałem. Zarządzam w myśl prawa rzymskiego ubiczowanie Jeszuy ben Josef.

Wówczas na czoło oskarżycieli wysunął się były arcykapłan, Symeon ben Kamith, i powiedział głosem wielkiej troski:
— Według Prawa Izraela zwłoki skazańca nie mogą wisieć na drzewie przez noc, ale muszą być tego samego dnia pochowane, jest bowiem w Piśmie Świętym powiedziane: „Nie zanieczyścisz ziemi swojej, danej ci przez twojego Boga, Jahwe”. Dzisiaj wieczór rozpoczyna się błogosławione święto Pesach...

— Cóż z tego?

— Jeżeli do zachodu słońca skazańcy nie umrą, każ im połamać golenie, aby umarli i natychmiast byli pogrzebani — wyjaśnił Symeon ben Kamith.
Prokurator skinął głową:
— Dobrze, wydam rozkaz centurionowi.

To powiedziawszy, podniósł się z krzesła kurulnego i opuścił lithostrotos poprzedzany przez sześciu liktorów cum fascibus et securibus, a za nim wyszli sekretarz, asesorzy, niewolnicy z wachlarzami na wysokich tykach, a na końcu Jezus pod strażą żołnierzy. Szedł blady, odprowadzany gorączkowymi spojrzeniami Kajafy, kapłanów i zimną ciekawością pospólstwa.

Po drugiej stronie placu, pod murem okalającym ogrody Heroda, siedziała na podwiniętych nogach niewiasta i, zapatrzona przed siebie szklanymi, wypełzłymi od łez oczami, nie odrywała spojrzenia od bramy pretorium, za którą zniknął Jezus. Obok stał młodzieniec o dziewczęcych rysach twarzy. Jego westchnienia były cięższe od piasku morskiego, a jego dusza była jak żałobny wór.

Złowrogą ciszę, wiszącą nad placem, zmącił łoskot kroków jakiegoś człowieka, który wybiegłszy z tłumu pędził w kierunku Świątyni.

 

Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera

 




© 2024 Grupa Uwielbienia Bożego Miłosierdzia. Wszystkie prawa zastrzeżone. Stworzone przez Mega Group