Sakrament namaszczenia chorych - świadectwo Agaty

Mam 29 lat, pochodzę z dużej, katolickiej rodziny, wszyscy chodzą do kościoła, przyjmują sakramenty itd. ale ta wiara jest (jak to wspomniano na ostatnim spotkaniu) taka właśnie trochę dziecięca, dodatkowo pochodzę z małego miasteczka, w którym przez wiele lat nie było grup duszpasterskich w parafii, w ogóle nie czuć było w niej radosnego i pięknego działania Ducha Świętego, dlatego uczestnictwo w życiu Kościoła wynikało trochę z tradycji, trochę z obowiązku, czegoś jednak brakowało... Także i ja byłam tam właściwie obserwatorką, na tysiące pytań i wątpliwości młodej osoby nie miał mi kto odpowiedzieć. Potem był czas liceum i studiów i jako młoda dziewczyna targana na różne strony przez emocje i hormony miotałam się w życiu ze skrajności w skrajność, w wakacje chodziłam na piesze pielgrzymki do Częstochowy, jeździłam z duszpasterstwem na różne rekolekcje a jednocześnie imprezy, grzechy, pokusy i co więcej 5 lat w związku, odejście od kościoła, życie w ciężkim grzechu i rozwijające się jeszcze większe wątpliwości a jednocześnie narastające poczucie samotności, odrzucenia, bólu. Mój ówczesny chłopak wpadł wtedy w depresję, rozstaliśmy się bo nie mieliśmy siły by być ze sobą, a ja zaczęłam szukać szczęścia w jeszcze bardziej grzesznym życiu, jeszcze większej demoralizacji i oczywiście czułam się coraz gorzej, coraz bardziej upodlona, coraz bardziej samotna, walczyłam przeciwko sobie i nie widziałam wyjścia z tej sytuacji.

Moje życie odmieniły dwa wydarzenia, najpierw prawie 2 lata temu nagła śmierć mojego taty, kiedy wiadomość o jego trafieniu do szpitala dostałam po powrocie z jakiejś ciężkiej imprezy. Nie muszę chyba pisać jak ogromnie smutne było to dla mnie przeżycie, ale to wydarzenie pozwoliło mi się zatrzymać, przestałam chodzić na imprezy i po prostu się zatrzymałam w tym szaleństwie, zaczęłam rozmyślać co tu robić ze sobą, zaczęłam też chodzić do kościoła (na początku jako bierny obserwator), ale właściwie to zupełnie nie widziałam co robić dalej…

I drugim takim wydarzeniem, które było straszliwie trudne, ale które uratowało moje życie i za które jestem najbardziej wdzięczna Panu Bogu była moja choroba. Wiadomość o niej spadła na mnie niespodziewanie w marcu 2012 roku, zgłosiłam się wtedy na pewne badanie, które właściwie to miało potwierdzić że jestem zupełnie zdrowa, podczas badania znaleziono jednak w moim ciele guza wielkości mandarynki, w tamtej chwili założyłam że mam raka, że niedługo umrę, zupełnie się załamałam i popadłam w rozpacz. Przez 2 tygodnie użalałam się nad sobą, patrzyłam się w ścianę albo płakałam a oczami wyobraźni widziałam się w trumnie. Pewnego dnia dostrzegłam jednak, że moi bliscy cierpią podwójnie, jeszcze gorzej ode mnie, bo martwią się o moje zdrowie tak jak i ja, ale muszą jeszcze patrzeć na moją rozpacz, muszą znajdować jakieś dobre słowa dla mnie i uśmiech. Nie chciałam by cierpieli, sama też już nie mogłam znieść siebie samej, tego dnia podjęłam decyzję by coś z tym zrobić, wiedziałam jednak że żaden lekarz czy nawet psycholog, żaden przyjaciel i w ogóle żaden człowiek mi nie pomoże, że trzeba tu Kogoś mocniejszego niż śmierć... Mimo tego grzesznego życia, gdzieś głęboko w sercu bardzo tęskniłam za Jezusem i wiedziałam, że tylko On może mi pomóc. Tą decyzję by zwrócić się do Jezusa podjęłam w niedzielę i wtedy wszystko się zaczęło! 

To były godziny popołudniowe, postanowiłam więc pójść na wieczorną Eucharystię i okazało się że akurat tego dnia w mojej parafii jest Adoracja, pobiegłam tam, rozkleiłam się do reszty, ale oddałam to wszystko Jezusowi, całą moją istotę, wyznałam że On jest moim Panem i że nie chce już żyć bez Niego. Nie wiedziałam wtedy, że mogę Go w ogóle prosić o uzdrowienie, poprosiłam więc tylko o siły by znosić tą chorobę, by walczyć. Skutek był natychmiastowy! Do dziś pamiętam jak wracałam z tego kościoła z moją siostrą i mówiłam jej "Basiu to jest niesamowite! W czasie tej adoracji Jezus wypełnił moje serce całkowitą pewnością, totalną pewnością że wszystko będzie dobrze, że ze wszystkim sobie poradzimy, że może nie będzie łatwo, że może będzie jeszcze trudniej, ale damy radę" i to uczucie i ta pewność że On mnie poprowadzi do końca mojego życia jest ze mną cały czas, mimo że nie zawsze jest łatwo i różowo. Jezus dał mi też wtedy przeświadczenie, że On jest i był ze mną cały czas, że mnie nigdy nie zostawi, że może nie być przy mnie nikogo a On będzie - w tamtej chwili Jezus uzdrowił we mnie także towarzyszące mi od wielu lat ogromne poczucie samotności i skłonność do popadania prawie w rozpacz, kiedy przyjaciół/znajomych nie było w pobliżu. Wyszłam stamtąd z ogromnym spokojem i pokojem w sercu i nadzieją, że nawet jeśli moje życie będzie krótsze niż się spodziewałam to może to być piękne i szczęśliwe życie!

I potem mimo że wiadomości o moim stanie zdrowia były coraz gorsze, to ja już ani na chwilę nie traciłam nadziei że wyzdrowieję, nagle odkryłam w sobie ogromną siłę i wolę by walczyć z chorobą z uśmiechem, z podniesioną głową, bo przecież miałam za sobą Króla wszystkich królów! Zaczął się wtedy dla mnie czas ogromnych łask, dostawałam tak wiele od Pana Boga, że nie widziałam już gdzie to pomieścić, był to czas Wielkiego Postu więc nieprawdopodobne jak zbiegło się to wszystko w czasie, mój czas na pustyni życia z czasem Jezusem na pustyni i te wszystkie łaski - poczułam np. że chcę Pana Boga uwielbiać całym moim sercem, ale nie widziałam jak to robić i Pan Jezus zaprowadził mnie na pierwsze w moim życiu modlitwy/koncerty uwielbienia, właściwie to natrafiałam na nie niemalże co tydzień, poznałam kilka głęboko wierzących osób (a do tej pory nie znałam wcale takich osób) z którymi mogłam porozmawiać na tematy wiary i w końcu wyjaśnić moje wątpliwości, poznałam też niesamowitych duszpasterzy, Jezus krok po kroku przemieniał wszystko, ku mojemu zdziwieniu nagle zapragnęłam posiadać swoje Pismo Święte by je czytać, nosić krzyżyk na szyi, mieć zawsze przy sobie różaniec by się na nim modlić, przestały mi się podobać moje kolczyki w dziwnych miejscach i je powyciągałam, nawet zaczęłam się coraz mniej ubierać na czarno. Jezus zaprowadził mnie też na rekolekcje wielkopostne, takie niby zwyczajne akademickie, do parafii NSJ bo miałam najbliżej... I kto je poprowadził? Nasz ksiądz Krzysztof :) Niewiele pamiętam z tych rekolekcji, bo całe przepłakałam, zalałam łzami konfesjonał, zalałam ławki w kościele i teraz wiem, że Jezus tak właśnie oczyszczał mnie z moich grzechów. Potem trafiłam jeszcze (też „zupełnie przypadkiem”) na msze z modlitwą o uzdrowienie, na modlitwy wstawiennicze, na rekolekcje Szkoły Nowej Ewangelizacji, rekolekcje o. Johna i wiele innych, poznałam też wspólnotę do której należę (poza naszą Grupą) i wiele, wiele łask, uzdrowienia wewnętrznego, uzdrowienia relacji i wybaczenia.

Pierwsze wyniki wstępnej biopsji były całkiem dobre (dostałam je w Wielki Piątek), potem pierwsza operacja, kolejna biopsja, która wykazała jednak, że jest to nowotwór złośliwy i to naciekający, ale nawet wtedy nie bałam się i miałam pewność, że Pan Bóg nade mną czuwa, cały czas nie miałam żadnych wątpliwości że będzie dobrze. Wtedy też Pan Bóg podesłał mi osobę, która powiedziała "Agata musisz przyjąć sakrament namaszczenia chorych", ja właściwie nie wiedziałam za bardzo o co chodzi, ale po prostu to zrobiłam, właśnie ksiądz Krzysztof udzielił mi tego sakramentu bo był jedynym kapłanem, który przyszedł mi na myśl. Odbyłam wtedy też spowiedź generalną, przejęłam sakrament i na początku wydawało mi się, że fajnie, fajnie, ale nic to nie dało... nie poczułam się nawet jakoś specjalnie umocniona, ale moc tego sakramentu dostrzegłam z czasem, bo już na następny dzień okazało się, że za 4 dni idę do szpitala na bardzo poważną operację a ja nic a nic się nie boję, a ja się śmieję, a potem cały pobyt w szpitalu rozpierała mnie pozytywna energia, żartowałam z pacjentami i lekarzami no i... operacja przebiegła bez komplikacji a wynik najważniejszej, ostatniej biopsji wykazał że nie wykryto żadnych przerzutów do węzłów chłonnych, że nie potrzebna jest chemioterapia i że jestem całkowicie zdrowa!!!

Na koniec chcę też powiedzieć, że rak nie dotyczy tylko osób starszych i tylko tych co nie dbają o zdrowie, ale nie trzeba się go badać, trzeba odważnie robić badania i w razie co oddać się z zaufaniem w ręce lekarzy, bo rak to nie wykrok! Co więcej choroba może pomóc nam odkryć klucz do szczęścia i dać poczucie sensu. Ja przestałam gonić za tym co wydawało mi się że mnie uszczęśliwi, przestałam w ogóle gonić, zaczęłam dostrzegać jak wiele szczęścia jest w tym co mam, zaczęłam doceniać moją rodzinę, moje życie stało się pełniejsze i bardziej wypełnione sensem, nabrałam pewności siebie, zweryfikowałam wartości, ułożyłam swoje priorytety życiowe i to najważniejsze - poznałam prawdziwego Boga, nauczyłam się modlić i ufać Mu całkowicie a On napełnił mnie pewnością, że mnie poprowadzi (niemal codziennie pokazuje mi, że On może absolutnie wszystko, że niemożliwe staje się możliwe), On mnie również wciąż i wciąż podnosi, i uzdrawia, pomaga rozwijać się wewnętrznie, porządkować to co nieuporządkowane i upewnia że pomoże mi ze wszystkim i za to wszystko - Chwała Panu!

Agatka


© 2024 Grupa Uwielbienia Bożego Miłosierdzia. Wszystkie prawa zastrzeżone. Stworzone przez Mega Group