Zaślubiny Josefa i Miriam

Gdy orszak oblubieńca złożony z czterech jego krewnych i przyjaciół zbliżał się do domu oblubienicy, jedynym zbytkiem i przepychem tych nader skromnych uroczystości weselnych był księżyc w pełni, który jak czerwony owoc granatu stał nad widnokręgiem.

Na czele pochodu kroczyło dwóch kuzynów Josefa i trzymało w dłoniach płonące kaganki, które stanowiły wzruszający kontrast ze świecącą na niebie księżycową pełnią, i gdyby nie ona, owe dwa płomyczki, drżące na wietrze, nie dałyby na pewno tyle światła, ile go potrzeba oczom ludzkim dla rozpoznania drogi w ciemnościach nocnych wśród kamienistych galilejskich wybojów. Ale nie można było pod żadnym warunkiem zrezygnować z tych kaganków, gdyż każdy mąż, nawet najmędrszy, lubuje się w znakach mających wyobrażać jego męską godność, a owe dwa kaganki miały być właśnie jej symbolem, chociaż ten wątły symbol w zestawieniu z wspaniałym księżycowym archetypem był śmieszny i bez znaczenia.

Za kuzynami powolnym krokiem postępował Josef z wieńcem na głowie, u jego boku kroczył przyjaciel, rybak z Kfar Nahum, a pochód zamykał muzyk i śpiewak synagogalny w jednej osobie i grał na lirze melodie, z których, dzięki wręcz nieuchwytnej umiejętności łączenia odległych od siebie dźwięków, wydobywał rzewne i wzruszające nastroje — ale zawsze w granicach uczuciowości określonej dobrym smakiem — i wywoływał w słuchaczach obrazy szczęścia, łagodnych zwierząt i cienistych drzew, to znów naśladował monotonny szelest sitowia, liści i szum wody źródlanej. Drgająca pod jego palcem struna właśnie naśladowała powiew wiatru, ale określenie to nie jest ścisłe, gdyż wiatr mógł z równym prawdopodobieństwem naśladować drganie struny, a ich obie melodie były tak piękne i z sobą zgodne, że nawet najwytrawniejsze ucho nie mogłoby — gdyby wiatr i struna poszły w śpiewacze zawody — wydać wyroku, któremu z nich należy się laur pierwszeństwa. Nagle muzyk przyłożył płasko dłoń do strun i stłumił ich dźwięk, ale natychmiast znowu uderzył palcami w lirę, jakby chciał zatrzeć wrażenie krótkiej, ale nieprzewidzianej pauzy, i zaśpiewał pieśń pachnącą mirrą, aloesem i kasją, a słowa jego krążyły nad orszakiem i spływały jak błogosławieństwo na głowę Josefa, który wprawdzie był odziany w ubogą szatę, przepasaną pasem z cielęcej skóry, jednak pod deszczem owej pieśni wydawał się podobny do króla kroczącego w otoczeniu dziewcząt, najpiękniejszych z ludu.

— Wstań, przyjaciółko moja, pójdź, piękna moja — śpiewał muzyk i śpiewak synagogalny w jednej osobie — bo oto już minęła zima, a deszcze odeszły swoimi drogami, na ziemi ukazały się kwiaty i nastał czas obcinania winnych krzewów, i głos synogarlicy rozlega się dokoła. Już z drzew figowych opadły owoce, a kwitnące winnice wydały swoje wonie. Wstań, przyjaciółko moja, pójdź, piękna moja. O, wyleć, gołębico, ze skalistych otchłani i z ukrytych szczelin i pozwól mi oglądać twoje oblicze, i pozwól mi usłyszeć twój głos albowiem twój głos jest słodki, a oblicze twoje jest miłe.

Ludzie zwabieni muzyką i śpiewem wychodzili z domów i z zachwytem przypatrując się oblubieńcowi, nie umieli wytłumaczyć sobie owej odmiany, gdyż wprawdzie był to ten sam Josef cieśla, którego spotykali codziennie na ulicach miasteczka, a jednak był inny, piękny królewską pięknością, promieniujący słonecznym promieniem, był jasny i miedziany i górował nad dziesięcioma tysiącami mężów postacią równą wybranym cedrom Libanu. Dopiero teraz okazało się, jak ważne były owe dwa kaganki, o których znaczeniu i wartości wyraziliśmy się przed chwilą jeżeli nie z lekceważeniem, to z drwiącym pobłażaniem, gdyż w wyobraźni mieszkańców Nazarethu stały się one źrenicami królewskiego lwa, co mogło przecież być bliskie prawdy, gdyż Josef wywodzący swój ród z Dawidowego korzenia miał prawo korzystać z poetyckich metafor, porównujących jego i jego synów, i synów jego synów do pustynnego lwa Jehudy. Nawet idący w pochodzie kuzyni, muzykant i kroczący u boku Josefa jego przyjaciel, rybak z Kfar Nahum, wypełnieni byli hieratycznym majestatem, o którym nie wiadomo, czy był stałym przywilejem ich postaci, niezauważonym dotychczas przez otoczenie, czy też promieniował z muzyki i z drżących na wietrze kaganków i spływał na nich jak płaszcz utkany ze złotogłowiu. Jakkolwiek by było, mieszkańcy miasteczka przecierali ze zdumienia oczy. A tymczasem orszak sunął dostojnie drogą ku domowi oblubienicy. Już znacznie, znacznie później, po wielu dziesiątkach lat, świadkowie tej uroczystości, dzisiejsi młodzieńcy i panny, a wtedy już starcy i staruszki, opowiadali z przejęciem, że podczas zaślubin nad głową Josefa krążyli aniołowie, a nad głową Miriam unosiła się księżycowa aureola. Te relacje wydają się nam mocno przesadzone i niewątpliwie były owocem przewrażliwionej wyobraźni tych, którzy nie wiedzieli, że największym cudem tego wieczoru było to, iż wybrany Josef był biednym cieślą, a wybrana Miriam skromną i prawie nikomu nieznaną dziewczyną, córką wyrobników Jehojakima i Hany.

Zatem nad głową Josefa w ten uroczysty wieczór „nie krążyli aniołowie — w każdym razie widzialni dla ludzkiego oka — a nad głową Miriam, gdy zbliżał się do niej oblubieniec, nie unosiła się księżycowa aureola — w każdym razie widzialna dla ludzkiego oka. Dziewczyna stała w progu domu z wieńcem na głowie, w towarzystwie rodziców, krewnych i przyjaciółek, trzymających w dłoniach zapalone lampki, i nogi pod nią drżały ze zbytniego wzruszenia, i na pewno gorące ożywienie malowało się na jej smagłej twarzy, ale tego nikt z obecnych nie dostrzegł, gdyż miała głowę zakrytą welonem na znak poddaństwa. Nawet Josef, który uważnie się wpatrywał w oblubienicę, nie mógł dojrzeć poza gęstą zasłoną, opadającą na jej ramiona, spojrzenia jej niebieskich oczu, tak pełnych zazwyczaj ściszonej zadumy. Błądząc wzrokiem po jej postaci, od której bił lekki zapach aloesu, zatrzymał spojrzenie na jej dłoniach — prawą dłonią podtrzymywała koniec zasłony na wysokości łona, lewą zaś lekko uniosła ku górze, jakby chciała tym łagodnym gestem uspokoić serce oblubieńca. W jej długich, cienkich, ciemnych palcach zogniskowała się teraz cała piękność i mądrość dziewczyny, zakrytej welonem, i Josef poczuł, że była ona własnością Elohim pierwej, niż On dzieło swoje uczynił, pierwej, niż ziemia powstała, zanim istniały otchłanie i góry i biły obfite źródła; zrozumiał, że spoza gęstego welonu patrzą na niego oczy tej Mądrości, która istniała wówczas, gdy Elohim budował niebiosa na podobieństwo jej postaci i zakreślał łuk niebios nad przepaściami na podobieństwo łuków jej brwi, gdy chmury umacniał w górze na podobieństwo jej granatowych włosów i tworzył głębokie źródła na podobieństwo jej niebieskich oczu. Elohim stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale świat stworzył na podobieństwo smagłej Miriam. To wszystko natychmiast pojął sprawiedliwy Josef, patrząc na cienkie i ciemne palce oblubienicy zakrytej gęstym welonem, a pragnąc potwierdzić swoje przekonanie jawnym aktem pokory, już pochylił się do jej kolan, ale nagle zastygł w postawie półzgiętej, gdyż przypomniał sobie, że zwyczaj nie pozwala oblubieńcowi na oczach weselnych gości i gapiów okazywać nadmiernego wzruszenia i czułości, a przede wszystkim czołobitności izraelskiej niewieście. Chcąc być zatem wierny tradycji i obyczajom swojego narodu, nie złożył małej Miriam jawnego hołdu, lecz tylko zakłopotaną twarzą wyraził przed jej zakrytym obliczem swoje nieogarnione oddanie i miłość, co oblubienica natychmiast zrozumiała, i rada, że sprawiedliwy mąż w niczym dla jej chwały panieńskiej nie uchybił zwyczajom Izraela, uczyniła lewą dłonią nieznaczny gest, który był gestem potwierdzenia i zgody na jego zachowanie.

— O, jakże jesteś piękna, przyjaciółko moja — zaintonował muzyk i śpiewak synagogalny w jednej osobie, a goście weselni natychmiast podchwycili jego słowa i wraz z nim zgodnym chórem śpiewali pochwalną pieśń: — O, jakże jesteś piękna. Twe oczy, które patrzą na mnie spoza zasłony, są gołębicami, twe włosy są jak stada kóz, które zstępują z gór Gilead. Twoje zęby są jak trzoda świeżo strzyżonych owiec, które wyszły z kąpieli. Jak nić purpurowa są twoje wargi, a usta twoje są wdzięczne, a skronie twoje okryte zasłoną są jak płatki granatu. Twoja szyja jest jak wieża Dawida, jak smukła baszta, obwieszona niezliczoną ilością tarcz i bohaterskich puklerzy.

Zaledwie przebrzmiały te słowa, przyjaciółki Miriam, z którymi bawiła się w dzieciństwie, a potem czerpała wodę u studni i mełła na żarnach mąkę jęczmienną, poczęły miarowo poruszać płonącymi lampkami oliwnymi — blaski i cienie kładły się na przemian na roześmianych twarzach nazarethańskich dziewcząt — i odpowiedziały chóralnym śpiewem: — Przyłóż mnie jak pieczęć do twojego serca, przyłóż mnie jak sygnet do twojego ramienia. Albowiem miłość mocna jest jak śmierć. Zabierz mnie z sobą, miły mój, i bądź podobny do jelenia lub do młodej gazeli na balsamicznych wzgórzach.

Gdy skończyły, Josef podniósł głowę i wskazując palcem na Miriam, rzekł:
— Pragnę tę oto dziewczynę uczynić żoną moją i wprowadzić ją pod dach domu mojego na dobrą i złą dolę, jaką Elohim przeznaczył nam w mądrości swojej i w niezbadanych wyrokach swoich. Czy pragniesz zostać żoną moją według Prawa Mojżesza i Izraela, Miriam, córko Jehojakima?
— Pragnę tego, panie mój — odrzekła.
— Niech się dzieje według woli Elohim — szepnął Josef i spojrzał na Jehojakima i Hanę stojących w progu izby, i na siostrę swoją, i na szwagra, i na krewnych, i przyjaciół, i przygodnych gości, którzy chórem odpowiedzieli: — Amen — i tym jednym słowem przypieczętowali zawarte małżeństwo. I ruszyli do domu Josefa na wzgórzu.

Pochód otwierało dwóch kuzynów z oliwnymi kagankami, za nimi kroczył muzykant i śpiewak w jednej osobie, wygrywający na lirze melodie weselne, potem szedł Josef w towarzystwie rybaka z Kfar Nahum, za nim zaś Miriam, a u jej boku odświętnie ubrani rodzice, krewni i znajomi, i dziewczęta nazarethańskie z płonącymi lampkami. Szli powolnym krokiem, uroczyście, w blasku księżycowej pełni, wspinali się po łagodnym stoku wzgórza, na którego płaskim szczycie wznosiła się lepianka cieśli. A gdy wreszcie stanęli w progu domu oblubieńca, poczęli rozglądać się dokoła urzeczeni nocnym krajobrazem, który przy dźwiękach liry, szumiącej cicho i jednostajnie pod palcami wytrawnego muzyka, wydał się rajem odzyskanym, i szczęśliwi byli, że Elohim pozwolił im na tej ziemi się rodzić, żyć i umierać, wśród wzgórz i ptactwa niebieskiego, winnic i oliwek, i cyprysów, wśród barwnych łąk, pokrytych anemonami i dzikimi liliami, u stóp gór Naftali, Megido, Gilboa i Tabor, na ziemi myślącej ich myślami i czującej ich uczuciami i związanej z nimi związkiem nierozerwalnym, zaprzysiężonym na wieczny czas przez Pana. Gdy więc muzyk gwałtowniej uderzył w struny liry i zaśpiewał pieśń o miłości słodszej nad wino i o imieniu dziewczęcym rozlanym jak różany olejek, oni podchwycili jego słowa i dziękowali Panu za piękno winnic i oliwek, za zapachy łąk, za góry i doliny, za źródła i łąki, i nawet nie wiedzieli, że chwaląc i sławiąc, i wielbiąc tę ziemię, chwalą, sławią i wielbią Miriam, albowiem Pan tajemnie utożsamił ją w tę noc z pięknem galilejskiej ziemi i uczynił z piękności ziemi i z piękności Miriam wspólną i doskonałą jedność, a uczynił to dlatego, bo znając naturę ludzką, wiedział, iż tylko w ten sposób goście i znajomi potrafią w pełni uwielbić — mniej ważne jest, że czynili to nieświadomie — małą, biedną, a w ich oczach prawie nic nieznaczącą dziewczynę w dniu jej skromnego wesela. Był to dostojny podstęp Elohim, nad wyraz przemyślny, usprawiedliwiony znajomością ludzi, którym Boską prawdę, prowadzącą do blisko-odległych celów, trzeba często podawać w kształtach uproszczonych, przeobrażonych, albowiem tylko w uproszczeniu i przeobrażeniu potrafią ją przyjąć i zrozumieć.

Gdyby Miriam i Josef byli bogaczami, ich uroczystości weselne według przyjętego zwyczaju trwałyby dwa dni wśród hucznej uczty i zabawy, podczas której młodzież ubiegałaby się o palmę pierwszeństwa w skokach i rzucaniu oszczepem, ale ponieważ było to wesele biedaków — Josef nawet dla tej skromnej uroczystości musiał zapożyczyć się u swoich krewnych — jeszcze tego samego wieczoru po przybyciu do domu odbył się tradycyjny ceremoniał pod baldachimem, symbolizującym niebo i wspólny dom nowożeńców. Miriam i Josef stali więc pod baldachimem, a goście, śpiewając, rzucali o ziemię owoce granatu i rozgniatali je nogami, a Jehojakim przy towarzyszeniu radosnych okrzyków z hukiem rozbił naczynie napełnione nardem, które otrzymał w hojnym darze od bogacza, swojego chlebodawcy, po czym pobłogosławił nowożeńców. Wtedy goście usiedli przed domem według starszeństwa na matach i zydlach i raczyli się rybami, figami, miodem, daktylami i plackami, i zapijali je winem, które wlewali do kubków z glinianych dzbanów stojących pod ścianą domu. Ale wkrótce wyczerpał się młody moszcz ku żalowi biesiadników, którzy jednak nie okazali gospodarzom swojego rozczarowania.

Coraz cichsze rozmowy i śpiewy wyrwały z zadumy Miriam, która widząc puste dzbany i kubki, zwróciła się do Josefa i już chciała powiedzieć: — Wina nie mają, mężu — ale w porę uprzytomniła sobie, że biednemu oblubieńcowi nie starczyło już pieniędzy na kupno większej ilości błogosławionego napoju, więc wypowiedziawszy tylko pierwsze słowo, resztę zdania stłumiła w sobie, i tylko rumieniec na jej twarzy świadczył, że chciała wypowiedzieć coś, czego nie wypowiedziała.

 

Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera


© 2024 Grupa Uwielbienia Bożego Miłosierdzia. Wszystkie prawa zastrzeżone. Stworzone przez Mega Group